Изменить стиль страницы

Usiadł na bruku. Rozejrzał się i dopiero teraz stwierdził, gdzie się znaleźli. Dwie przecznice od domu Koral, lecz wciąż po Prawdziwej Stronie. Ryzyko otwarcia przejścia w Wieży było olbrzymie, ale opłaciło się. Bez wykorzystania potęgi zmarłych nie zdołaliby uciec.

– Wylądowaliśmy prawie dokładnie w twoim domu. – Spróbował się uśmiechnąć. – Brawa za nawigację.

Spotkał jej bezradne spojrzenie.

– Ale ja niczego nie poznaję. Tu jest dziwnie obco.

– Bo to Prawdziwa Strona. Wszystkie budynki, całe miasta mają tu swoje korzenie, swój trzon. Teraz go widzisz. Zwykle oglądasz odbicia przenicowane przez rzeczywistość, którą znasz.

Wstała, rozglądając się uważnie. W pierwszej chwili ulica zdawała się zupełnie obca, ale w miarę jak koncentrowała uwagę, budynki i fragmenty krajobrazu stawały się znajome. Uczucie było dziwne, podobne do odczuć doświadczanych we śnie. Powoli rozpoznawała konkretne miejsca, mały skwer, kamienice, dom Cyntii, przyjaciółki Diany. Kontury zdawały się ostrzejsze, barwy pełniejsze, perspektywa w niejasny sposób wypaczona.

Cornet wciąż siedział na ulicy. Przesunął ręką po twarzy. Ogarnęła go fala zmęczenia. Dobrze, że nie dostałem krwotoku, pomyślał.

Koral odwróciła się w jego stronę, popatrzyła z troską.

– Dobrze się czujesz? Boże, wyglądasz okropnie.

Rzucił jej spojrzenie spod przymrużonych powiek.

– Ranisz moją próżność. Nie może być aż tak źle.

Jesteś piękny, Cornet, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno. Przyklękła przy nim.

– Możesz wstać?

– Jasne. Podaj mi rękę.

Pewnie chwycił podaną dłoń, podciągnął się i stanął na nogi. Zawirowało mu w głowie tylko odrobinę. Zerknął na Koral.

– Chodź, odprowadzę cię do domu.

To ja cię powinnam odprowadzić, miała powiedzieć, ale ugryzła się w język. Nie chciała, żeby pomyślał, że się nad nim lituje. Powlekli się ulicą w dół. Cornet poruszał się z trudem. Koral też nie czuła się dobrze. Miała zawroty głowy i ciągle była oszołomiona.

Kamienice zdawały się na nich napierać. Pochylały się, potrząsając diademami attyk. Ich płaskie, szare twarze z bramami podobnymi do zaciśniętych ust napawały dziewczynę lękiem. Kłęby cieni prześlizgiwały się wzdłuż ścian, lecz wolała nie myśleć, do jakich istot należą.

Cornet milczał. Zapadnięte, podkrążone oczy wbijał w bruk przed sobą, ale i tak często się potykał. Wciąż zaciskał palce na dłoni Koral. Rękaw kurtki znów zwilgotniał, pokrywały go abstrakcyjne desenie plam. Patrzyła na nie z niepokojem.

– Cornet, ty krwawisz – ośmieliła się w końcu powiedzieć.

– To nic, przeżyję.

Złowiła wzrokiem jego spojrzenie, ale szybko odwrócił oczy.

– Bardzo cię boli?

– Nie – odparł stanowczo, chociaż ramię rwało aż po czubki palców.

– Czy was nie można zranić normalną bronią?

Skinął głową.

– Można, ale za to znacznie trudniej zabić. Musiałabyś przebić mi serce albo rozwalić mózg.

Wzdrygnęła się.

– Jakoś nie mam ochoty. Co to było, ten pistolet? W życiu nie dotknęłam czegoś równie wstrętnego.

– Jest magiczny. Ściślej mówiąc, przeklęty. Kiedyś służył do wykonywania wyroków Kręgu i obrony przed wszystkimi, którzy nie podporządkowali się jego nakazom. Nikt spoza bractwa nie miał prawa go użyć. Ale teraz nawet najmniej znaczące klany mają przynajmniej kilka egzemplarzy. Krąg przestał to kontrolować.

– Aha – bąknęła, ale po jej minie poznał, że nie ma pojęcia, o czym mówi.

Uśmiechnął się mimo zmęczenia.

– Nie wiesz, co to jest Krąg? W dawnych czasach, których nikt z żyjących nie pamięta, klanami rządzili królowie. Władza kilku pierwszych była stabilna i w miarę sprawiedliwa, potem system przemienił się w tyranię. Mnożyły się zamachy, potomkowie z prawego i nieprawego łoża, wojny o sukcesję, zbrodnie, korupcje i wszelkie draństwo. Kiedy sytuacja stała się nie do zniesienia, powstała tajna organizacja zwana Kręgiem, która obaliła monarchię. Po zwycięstwie miała się przerodzić raczej w organ kontrolny niż aparat władzy. Starsi klanów uzyskali niezależność. Sami rządzą w rodzinach, sami rozwiązują konflikty z innymi rodami. Krąg wkracza tylko wtedy, gdy coś może zagrozić całemu Ludowi Luster. Oczywiście, teoretycznie. Jest bardzo potężny, Koral. Wszyscy staliśmy się marionetkami w jego rękach. Członkowie organizacji są magami, dysponują ogromną mocą i wiedzą. W jej imię wyrzekają się swoich rodów, aby zaprzysiąc bractwu całkowitą wierność. Nie sądzę, żeby znalazł się wśród nich choć jeden, który uczynił to ze szlachetnych pobudek. Krąg składa się z opętanych żądzą władzy ambicjuszy. Nie zawahają się przed niczym, żeby awansować w hierarchii. Każdy może poprosić bractwo o pomoc, lecz jeśli ją uzyska, zostaje na zawsze dłużnikiem. Krąg sam upomni się o zapłatę w odpowiednim momencie. I sam ją wyznaczy. Dzięki temu na każdego ma haka i wszystkich trzyma w garści. Oczywiście, nie pozwoli żadnemu rodowi urosnąć w zbytnią potęgę. Bez trudu poszczuje na niego innych lub po prostu go zniszczy.

Koral potrząsnęła głową.

– Bardzo gorzko to brzmi.

Wzruszył ramionami.

– Jestem ulubioną czarną owcą Ludu. Muszę się trzymać roli.

– Pochodzisz z rodu królów, Cornet? Powiedziałeś, że masz szlachetną krew.

– Pochodzenie mierzy się długością rodu i ilością mocy. Ojciec miał jej tyle, że faktycznie przywrócił władzę królewską, chociaż nigdy nie sięgnął po tytuł i nie został koronowany. Nawet Krąg bał się starego. Tak bardzo, że pomógł zorganizować zamach. Sykstus wykorzystał sytuację.

– I za to go nienawidzisz?

Uśmiechnął się krzywo.

– Nie. Ojciec oszalał. Stał się niepoczytalny i bardzo niebezpieczny. Wiedział, że balansuje na cienkiej linie. Wszędzie wietrzył spiski, nikomu nie ufał, zgładził większość swoich popleczników i lojalnych poddanych. W końcu pewnie sam byłbym zmuszony go zabić. Sykstusa nienawidzę, bo jest podłym skurwysynem. Widać twój dom, Koral.

Spojrzała na budynek i płot z kutych sztachet. Wyglądał tak obco, aż zadrżała.

– Boże, jest taki dziwny.

– Lepiej zaprowadzę cię do łóżka. Beze mnie mogłabyś spotkać coś, czego nie powinnaś widzieć.

– Na przykład co?

– Nic.

– Moją rodzinę? – spytała i wzdrygnęła się jeszcze raz na myśl o spotkaniu ojca lub Diany tu, po Prawdziwej Stronie. Z pewnością byliby zmienieni. Prawdę mówiąc, bała się tego, co mogłaby ujrzeć.

– Choćby – przytaknął Cornet. – Ale nie tylko. Nocą po dużych domach lubią się błąkać różne paskudztwa.

– Nawet mi nie mów! – jęknęła.

– Nie mam zamiaru.

Pociągnął ją za rękę i po prostu przeniknął przez parkan, jakby sztachety zrobiono z mgły. Znaleźli się w ogrodzie. Żwirową alejką dotarli do frontowych drzwi, przez które Cornet przeprowadził dziewczynę równie łatwo jak przez płot. Znajome, choć dziwnie odmienne pokoje i korytarze napełniały Koral lękiem. Ze strachu zwilgotniały jej ręce, poczuła gęsią skórkę na ramionach. Własny dom wydawał się upiorny. Kątem oka łowiła jakieś poruszenia w ciemnych kątach, słyszała szelesty i szepty, miała wrażenie, że jest obserwowana przez mrowie lśniących, złośliwych ślepiów.

Cornet wyglądał na zmęczonego, lecz nie było po nim widać śladu niepokoju. Koral poczuła się lepiej dopiero w sypialni. Crux posadził ją na łóżku. Powinien już iść, ale coś go zatrzymywało. Milcząc, przypatrywał się dziewczynie. Skulona na brzegu wielkiego łóżka wydawała się krucha i niematerialna. W bladej twarzy lśniły ogromne szaroniebieskie oczy, jak dwa bliźniacze deszczowe nieba.

Jesteś piękna, Koral, pomyślał, ale nie powiedział tego głośno.

– Muszę iść. Uratowałaś mi życie. Nie zapomnę o tym. Nie bój się. Sykstus zostawi cię w spokoju. Nie interesuje się śmiertelnikami. To poniżej jego godności. Jesteś bezpieczna.

Szaroniebieskie spojrzenie zatrzymało się na jego twarzy.

– Nie boję się o siebie.

Wiem, pomyślał.

– Dam sobie radę. Jestem za silny dla tego drania.

Ale nie w tej chwili, pomyślała Koral.