Изменить стиль страницы

Altana była już o krok. Crux pchnął Koral w gęstwinę krzewów. Runęli między róże. Pociągnął ją w głąb, zmuszając do czołgania. Kolce darły ubrania, wplątywały się we włosy, kaleczyły skórę. Calderon z satysfakcją odnotował wściekłe, zawiedzione wrzaski, łopot skrzydeł i syk. Dopiero gdy krzaki zgęstniały za bardzo, żeby dalej się czołgać, uznał, że są względnie bezpieczni. Padł na wznak, łamiąc gałązki, z trudem chwytając oddech.

– Tradycja – wydyszał. – To święta rzecz. Gdyby Sykstus nie zachował tej wzniesionej przez przedwiecznych altany, zostałyby z nas flaki.

Koral nawet nie starała się go zrozumieć. Leżała bezwładnie jak zepsuty manekin. Krzyki i syczenia harpii dawały się słyszeć jeszcze przez jakiś czas, aż ucichły. Stwory odleciały. Ale to nie oznaczało końca kłopotów. Czar obezwładniający pełzł ku nim powoli, lecz nieubłaganie. Crux wiedział, że wypełnił już cały dom, a teraz wylewa się do ogrodu. W parku, na zewnątrz murów budynku, osłabł, choć nadal nie można go było przełamać. Władza starszego klanu urywała się dopiero za parkanem ogrodu. Ziemia powoli nasiąkała czarem. Crux czuł nieprzyjemne mrowienie i lekki ból głowy.

Róże kierowały ku niemu zdumione pyszczki, zaglądały w twarz. Cornet myślał. Nie zdążą opuścić terenu posiadłości przed zaklęciem Sykstusa. Park jest zbyt rozległy.

Zerknął na leżącą bez ruchu Koral i niespodziewanie zachciało mu się śmiać. Wyobraził sobie jej minę, kiedy oznajmi, że znaleźli się w sytuacji gorszej niż w domu. Tam mogli chociaż liczyć na otwarcie magicznego przejścia. Pobiegajmy jeszcze trochę, kotku. Jak będziemy mieli szczęście, szlag nas trafi ze zmęczenia i wywiniemy się tym sposobem zemście Sykstusa. Elfy z różanego krzaka. Pięknie, nie ma co.

Czar obezwładniający nasilał się. Cornetowi zdrętwiały stopy, przez skórę wkradał się chłód. Tu już nie było miejsca na drwinę. Usilnie starał się znaleźć jakieś rozwiązanie, a nic nie przychodziło mu do głowy. Zmęczenie czy skutek trującej magii? Zaklął. Żałował wysiłku włożonego w ucieczkę, dziewczyny, którą w to wciągnął, zmarnowanej szansy. Żałował, lecz wcale nie zamierzał się poddać. Bo była jeszcze Wieża. Jedyne miejsce, do którego nie sięgała moc przywódcy klanu. Najstarszy, przesycony potężną magią fragment domu, trzon trzonów. Miała kiedyś nazwę, lecz nikt nie ośmielał się jej wypowiadać.

Wieża. Przybytek umarłych. To tutaj przebywały po śmierci dusze potężnych członków rodu. To tu można było usłyszeć ich głos. Zew wieków. Zew cienia. Nikt z żyjących nie mógł długo przebywać w Wieży, jeśli nie chciał oszaleć. Nikt nie wchodził tam bez przyczyny, z własnej woli. Bo zmarli nienawidzili żywych, domagali się ich krwi. Trwali przeżarci zazdrością, czyhając na okazję, by opętać śmiałka, który wtargnął do ich twierdzy, wyrwać się na wolność. Tam gdzie przebywali, między cieniami, nie mieli już takiej władzy i siły jak dawniej. A pragnęli jej całą duszą. Czasem zdarzały się opętania katastrofalne w skutkach dla klanu, którego dotknęły. Zawsze musiały się skończyć interwencjami Kręgu, na szczęście udanymi. Jak dotąd. Mroczna sława otaczała Wieżę Umarłych. Jednak Cornet się nie bał. Był pewien, że zdoła wytrzymać zew. W końcu nosił w sobie krew ojca, który potrafił wziąć w garść wszystkie rody i przywrócić legendarną władzę królewską. Przed którym drżał Krąg. Który miał tyle mocy, że zgładzono go dopiero podłym podstępem. Gorzej z Koral. Cornet nie miał pojęcia, jak śmiertelniczka zareaguje na Wieżę. Miał jednak nadzieję, że zdoła ją ochronić.

Dotknął ramienia dziewczyny, delikatnie potrząsnął. Jej powieki zatrzepotały.

– Koral, wstań. Zabiorę cię w bezpieczniejsze miejsce.

– Co? – jęknęła, otwierając oczy. – Nie lubisz róż? Ja je uwielbiam. Tak bardzo, że chcę tu leżeć do skończenia świata. Podobno diabli wymyślili kolce. Wiesz coś o tym? – głos dziewczyny brzmiał cierpko.

Cornet się uśmiechnął.

– Skarbie, cynizm zostaw mnie. Mam za sobą wieki praktyki.

Poczołgał się przez krzaki. Ruszyła za nim. Ostrożnie rozgarnął gałązki. Harpii nie było. Odetchnął z ulgą, a wtedy bardzo blisko rozległ się niski, gniewny pomruk. Uniósł wzrok i spojrzał w kocie-ludzkie oczy chimery. Parsknęła, prezentując rząd ostrych kłów. Cornet zamarł. Tej z pewnością nie zatrzymają krzaki, pomyślał. Ślepia chimery wpatrywały się w niego uważnie. Dziwił się, że bestia dawno się na nich nie rzuciła. Musiała wywęszyć uciekinierów znacznie wcześniej, lecz cały czas tylko warowała przy altanie. Stała na potężnych szponiastych łapach, bijąc o boki ogonem zakończonym żądłem. Przed sobą widział groteskowy pysk, ani ludzki, ani lwi. Sierść na nim posiwiała ze starości. Jedno okrągłe ucho było w połowie naderwane. Niemożliwe, chociaż…

– Tass – szepnął ostrożnie.

Z gardła chimery wydobył się głuchy warkot. Oblizał wargi.

– Tass – powtórzył głośniej. – Pilnuj domu!

Zwierzę nastroszyło wąsy, przysiadło, jakby się zastanawiając.

– Pilnuj domu, Tass!

Chimera targnęła łbem i znikła w ciemności.

– Boże, co to było? – stęknęła Koral.

Cornet przesunął ręką po twarzy.

– Stara chimera mojego ojca – wyjaśnił. Zastanawiał się, jak Sykstus mógł być tak głupi czy skąpy, żeby nie wymienić zwierząt. I ktoś taki rządzi teraz klanem. Toż to upadek.

Koral szarpnęła go za rękaw.

– Czy ona wróci? – spytała zduszonym szeptem.

– Nie sądzę. A jeśli nawet, nic nam nie grozi. Zna mnie od dzieciaka. Chodź.

Podniósł się na nogi. W ciemności majaczyła mroczna, przysadzista sylwetka Wieży. Zaklęcie obezwładniające rozlewało się powoli, lecz bał się, że opanuje ich, nim dotrą do kryjówki. Chwycił Koral za rękę i ruszył biegiem. Musieli zawrócić w stronę domu. Wieża sterczała samotnie, oddalona od bryły budynku, ale połączona z nią łukowatym mostem, który kończył się mniej więcej w jednej trzeciej jej wysokości masywnymi drzwiami. Podobne drzwi znajdowały się również u podstawy Wieży. Nie były zaryglowane ani zabezpieczone żadnym zaklęciem, bo żadne nie miało szansy się utrzymać. Dopadli wejścia w ostatniej chwili. Cornet nie przypuszczał, że moc Sykstusa rozpełznie się z taką siłą. Widocznie sukinsyn spotężniał w ciągu ostatnich lat. Na końcowym odcinku Crux miał nogi jak z ołowiu, w głowie słyszał nieustanny huk i mało brakowało, a byłby zemdlał. Koral radziła sobie nieco lepiej, lecz ostatnie metry przebiegła z widocznym trudem. Calderon szarpnął wielkie, kute w kształt smoków uchwyty i wpadli do wnętrza. Uderzyła ich cisza i martwota. Drzwi zatrzasnęły się ze zgrzytem, lecz dźwięk był nienaturalnie przytłumiony. Wieża nie miała okien, mimo to w środku nie było ciemno. Ściany z surowych głazów zdawały się emanować błękitnym blaskiem. Rozmigotane cienie ślizgały się po posadzce, spływały wzdłuż boków marmurowego stołu, który stał pośrodku pomieszczenia, pełniąc honory jedynego mebla i jedynego przedmiotu w ogóle, nie licząc drabinki prowadzącej od górnych drzwi ku posadzce. Koral nie miała wątpliwości, że blok marmuru to ołtarz. Pływające po gładkiej powierzchni niebieskie bryzgi światła sprawiały makabryczne wrażenie, więc wpatrzona w nie dziewczyna zadrżała. Zupełnie jakby spływał błękitną posoką, pomyślała.

Cornet, ciężko dysząc, opierał się o ścianę. Z trudem otrząsnął się z resztek zaklęcia. Marnie się czuł i nie najlepiej wyglądał. Co prawda mocno oberwał, ale nie aż tak, żeby stracić tyle siły. Bolały go poparzone plecy i klatka piersiowa, rwała przestrzelona ręka. Ostrożnie dotknął zranionego ramienia. Wciąż krwawiło, nieznacznie, lecz uporczywie. Dawno powinno przyschnąć. Zrozumiał i warknął ze złości. Jasne, krew. Cholerna, pieprzona zaraza. Podarunek od klanu Seimle.

– To ołtarz, prawda? – usłyszał głos Koral.

Skinął głową.

– Tak, ale nawet nie pytaj, do czego służy.

– To miejsce jest jakieś dziwne. Ja…

– Boisz się? – przerwał. – Masz czego. Stoisz w Wieży Umarłych, kaplicy klanu.

Drgnęła.

– Oddajecie im cześć?

Cornet zaśmiał się chrapliwie.