Изменить стиль страницы

Źrenice księcia rozszerzyły się nieznacznie. Znał Północ wystarczająco dobrze, by rozumieć, czym stała się jasna woda. Lecz jego palce wciąż spoczywały na ramieniu wiedźmy, chłodne i nieruchome. Zrozumiała, że pozwala jej patrzeć. Tak głęboko, jak tylko potrafi. Zanurzyć się w tamto dziecko, które zagubiło się pomiędzy bielą, nie pamiętając własnego imienia. Aż wreszcie zobaczy je na samym krańcu północnych ścieżek, poza krwawiennickim brzegiem i najdalszą z wysp, w dziedzinie żmijów.

Bowiem gdzieś na dnie tego wszystkiego niczym ziarnko piasku tkwiła rudowłosa kobieta.

Która była Iskrą zimowego nieba, wichrową boginką z orszaku boga.

I która umierała – w tym miejscu i w tym czasie – z powodu Koźlarza.

Śnieg skrzypi pod kopytami. Połać bieli jest bezkresna, roziskrzona zimowym słońcem, i nie mąci jej nawet najdrobniejsza skaza. Odcisk buta, trop niedźwiedzia, ślad ptaka. Nic. Cisza staje się tak głęboka, że dziecko budzi się z otępienia, pierwszy raz niespokojne i poruszone. Ogląda się po bokach, ale spod koron na głowach martwych królów patrzą w niego nieruchome, puste oczodoły. Jeden za drugim konie stąpają wąską bruzdą wśród śniegu, z każdym krokiem coraz mniej podobne do śmiertelnych wierzchowców. Są w krainie bardziej martwej niż one i nie muszą przyjmować obcych kształtów, więc wkrótce z ich chrap nie unosi się nawet najlżejsza mgiełka oddechu. Łby tracą koński zarys, boki pokrywają się ostrym białym włosem, ślepia żarzą bursztynową tęczówką przedksiężycowych. Przez chwilę dziecko myśli, że uczyniono je z tego samego ognia, z którego niegdyś powstały Iskry, młodsze siostry bogów. Potem spośród śniegu wyłaniają się kości żmijów i myśl znika, bezpowrotnie zmieciona przerażeniem.

Zakrzywione zręby kości unoszą się ku niebu jak palce. Żebra są tak potężne, że wierzchowce zanurzają się pomiędzy nie i wydeptują ścieżkę wzdłuż kręgosłupa. Wąskie, żmijowe czaszki zastygły ze strużką lodu, co wije się wokół kłów jak ślina.

Tak, dziecko zna opowieści o harfiarzach, którzy pod pozorem człowieczego ciała wędrowali pomiędzy siedzibami śmiertelników. I na darmo próbuje zacisnąć powieki, kiedy kopyto wierzchowca osuwa się na niemal człowieczy czerep. Kręgi hybrydy pękają ze szczękiem. Jak lód.

Śnieg przesypuje się z szelestem pomiędzy splotami martwych węży. Ich skrzydła są wciąż rozpostarte na śniegu wachlarzem pożółkłych kości.

Dalej jest tylko czarna spalona skała. I strużki wody, która przesącza się wśród kości. Leniwy, mleczny strumyk, który nie zamarza w żadną z zimowych nocy.

Księżyc niknie za krawędzią lodu jak wytarta srebrna moneta, kiedy królowie z kohorty Org Ondrelssena rozsiodłują wierzchowce i puszczają je luźno. Drobinki śniegu wirują w powietrzu, osiadają na rogatych szłomach. W milczeniu, z nagimi mieczami na kolanach, martwi bohaterowie czekają na północ i wicher, który podnosi się znad ziemi wraz z siną zorzą.

Trupi wiatr zrodzony w najdłuższą z nocy uderza w ludzkie brzegi zarazą i pomorem, ale chłopiec dowie się o tym dopiero w Czerwienieckich Grodach. Jednak nawet wówczas nie usłucha klucznicy, która każe mu wygasić pochodnie i zabić od środka okiennice. Będzie z gołą głową stał w wierzejach, w nadziei, że dobiegnie go choćby odległe echo melodii usłyszanej ongiś u źródła Ilv.

Bo kiedy noc nadchodzi na dobre, żmijowie zaczynają grać. Ostatnią melodię, wyśpiewywaną przez północny wiatr na gołych kościach. Chłopcu wydaje się, że słyszy ich w zamieci – tuziny głosów splecionych w jedno z pieśnią harfy, szczęk kielichów, srebrne dzwoneczki, śmiech dziewcząt, kiedy żmijowy harfiarz z nagła nakrywa się łuską i odfruwa po zimowym niebie. Głęboko pod lodem zaczynają bić dzwony zatopionego miasta i przez chwilę chłopiec niemal czuje odległy zapach jabłek i smak miodu na wargach. Dźwięk jest tak bliski, że chciałby unieść Sorgo i wybić przerębel, a potem zanurkować pod lodem. Głęboko, aż powietrze rozsadzi mu płuca. Tam, gdzie ukryto wszystkie żmijowe harfy i serca martwych żmijów. Bo tej zimowej nocy chłopiec dowiaduje się, że zemsty nie dokonano raz jeden. Serca żmijów wciąż biją pod lodem, wołają głosem zatopionych dzwonów, choć moc Zird Zekruna przemieniła ich źródło w mleczny jad i zatruła martwe kości tak dalece, że tylko raz w roku, w najdłuższą spośród nocy, wicher przemawia ich własną melodią.

Tą samą, którą później wyśpiewała Szarka, daleko na południowym morzu, w krainie Sandalyi.

Więc to właśnie, pomyślała wiedźma, słyszał w jej pieśni. Głosy żmijów, uwięzionych pod lodem z powodu przekleństwa Zird Zekruna. A także…

– Dlaczego miałaby próbować umrzeć? – głos księcia był cichy jak oddech. – Jest Iskrą. Młodszą siostrą bogów zrodzoną z żywego ognia.

Wiedźma bez słowa położyła palec na wargach.

Wciąż ta sama noc. Krąg martwych milczących postaci wokół źródła Ilv i żywe dziecko skulone pomiędzy nimi na czarnej skale. Chłopiec unosi głowę i poprzez zadymkę widzi blade płomyki na szczytach żmijowych żeber. Migoczą jak światełka, rozpalane w tę noc na rozstajnych drogach dla ukojenia zbłąkanych dusz. Wichrowe boginki łopoczą, tańczą w płomieniu. Blask kłuje w oczy, wciska się w głąb powiek. Lecz nim chłopiec poczuje na policzkach łzy bólu, pod powierzchnią płomienia widzi znajomą twarz. Zielone oczy sevri rozszerzają się, jakby i ona go rozpoznała. Ogień pali. Chłopiec rozumie, że nie może w nią patrzeć ani chwili dłużej. Powinien kurczowo zacisnąć powieki i odwrócić twarz. Ale nie potrafi. Na brzegu martwego źródła Ilv wichrowa boginka wydaje się prawie śmiertelna. Wystarczająco żywa, by wyciągnął do niej rękę, jakby mogła zbiec do niego po gładkiej ścieżce żmijowej kości.

I to właśnie się dzieje. Ognik opada powoli ku jego palcom, rośnie i rozszerza się, by na koniec pęknąć jak mydlana bańka. Iskra przyklęka tuż przed chłopcem, drobna i jasna. W jej stulonych dłoniach migocze ogień, oświetlając od dołu ostrą, szczupłą twarz. Koniuszki palców są niemal przezroczyste, rozpuszczone włosy opadają na ramiona i przez krótki moment przypomina śmiertelniczkę zagubioną wśród śniegów. Ale na dnie jej oczu, zielonych jak świeże wiosenne listki, nie ma nic człowieczego. Nic, co umiałby rozpoznać czy nazwać. Jednak nie potrafi przestać w nią patrzeć.

Żmijowie śpiewają nad ich głowami.

To Iskra odzywa się pierwsza. Głosem, który jest jak srebrna nitka pośrodku zadymki.

– Przywołałeś mnie – mówi. – Przywołałeś mnie zbyt wcześnie, ukochany. Ale teraz pamiętam twoją twarz i rozpoznam ją wśród innych.

Później będzie mu się wydawało, że to sen. Pieśń żmijów umilknie bez śladu, a kohorta Org Ondrelssena jak dym uniesie się znad źródła Ilv i popędzi na południe. Gdzieś na skraju Czerwienieckich Grodów bóg zajrzy mu w oczy, zupełnie jakby umiał odnaleźć odbicie Iskry, co klęczała naprzeciw jasnowłosego dziecka na skałach wypalonych żmijowym ogniem. A potem pchnie chłopca w ludzkie życie z łatwością, która sprawi, że wspomnienia poczną zacierać się i blednąć jedno po drugim.

Wychowanek pana Czerwienieckich Grodów długo nocami będzie słyszał ponad kominem tętent widmowych rumaków, a w czas wiosennych burz dojrzy pomiędzy błyskawicami twarz zielonookiej Iskry, lecz wojownicy nazwą to majakiem i ułudą. Bajędą, powtarzaną przez baby, kiedy w zimowy wieczór siedzą kręgiem wokół paleniska z rękami pełnymi nieczesanej wełny. Dziecinnym strachem. A dzieci dorastają, także te, które jeździły w kohorcie Org Ondrelssena od Lodu. Więc chłopiec w końcu uwierzy wojom.

Aż wreszcie wsiądzie na statek i pośrodku upalnej czerwonej nocy zobaczy ją w ogrodach Traganki.

Odbicie jej twarzy drży na powierzchni sadzawki. Oczy są zielone niczym brzozowe listki. Jasna witka włosów lśni jak płynny ogień. I wydaje mu się, że naprawdę przybiegła po niebie na wielkim wilku utkanym z dymu i wichru. Tylko dla niego. Jak wówczas, gdy tańczyła pomiędzy żebrami martwych żmijów.