Изменить стиль страницы

We śnie chłopcu wydawało się, że lód szkli się w jego oczach i ulatuje znad ciemnego morza niczym tuziny świętych łabędzi z rdestnickiego jeziora. Potem jego palce napotykały rękojeść Sorgo. Wówczas budził się, skostniały i zwinięty w ciasny kłębek na dnie łodzi, pod foczą skórą, którą ukradł w sinoborskiej wiosce.

Tym razem jednak sen trwa. Wokół rżą konie. Białe, siwe i jabłkowite ogiery drobią kopytami po lodzie, kiedy bóg podnosi chłopca pojedynczym szarpnięciem. Dziecko nie boi się. Kruk na ramieniu boga kracze chrapliwie, a martwi królowie przyglądają się bez słowa chłopcu, który stoi na dnie lodzi bez foczej skóry i płaszcza, podartego w strzępy jeszcze na skraju żalnickiej puszczy. Ich twarze są jedynie zasłoną, żałobnym całunem narzuconym na gołe czaszki. Na czołach połyskują krwawe pęknięcia, szramy od miecza, topora i włóczni. Koszule poczerniały od zaschniętej krwi.

Nie przerażają jednak dziecka – ani oni, ani bóg, gdy chłopiec wreszcie zgaduje, kogo udało mu się spotkać. Org Ondrelssen jest jasnowłosym wojownikiem w rogatym hełmie, z futrem narzuconym niedbale na srebrzystą misiurkę i potężnym toporem o wydłużonej brodzie. Chłopiec opiera się mocniej o Sorgo. Nie ma dość siły, aby unieść miecz, choć dokonał tego raz jeden w podziemnym przybytku Bod Bidmone. Po prostu patrzy na martwych królów, gdy z wolna kołują wokół niego na kruchym lodzie. Jeszcze tej wiosny pochyliłby się przed nimi nisko, dotknął czołem skał pokrytych lodem, który nigdy nie topnieje.

Ale nie po tym, co wydarzyło się w świątyni. Nie po tym, jak podniósł Sorgo.

Wiedźma zamrugała powiekami, budząc się z wizji. Jej twarz była ukryta na ramieniu Koźlarza i szorstka materia płaszcza z wolna nasiąkała jej łzami. Książę obejmował ją ciasno i chłód stawał się coraz głębszy. Wciągał ją jak morze. Jak fale Wewnętrznego Morza.

– Nigdy jeszcze… – jego głos był cichy jak oddech.

– Wiem – odparła równie cicho.

I naprawdę wiedziała. Nikomu nie opowiedział, co wydarzyło się w przybytku bogini w noc rzezi Rdestnika – ani Czerwieńcowi, choć ten z woli Org Ondrelssena stał się jego ojcem, ani Warkowi, ani nawet kapłanom Bad Bidmone, skoro wreszcie pozwolił, by go odnaleźli poza wypalonym pasem turzniańskich równin. Dopiero teraz. Coś ścisnęło ją za gardło.

Przypomniała się jej Zarzyczka, jak po trzykroć wypowiada swe życzenie w noc Żarów, najświętszą z nocy. Tacy podobni, pomyślała z goryczą. Brat i siostra. Dwa profile tej samej monety. Bliźniacze sploty pragnień.

Żalnicki książę był człowiekiem prostym i w całym zamęcie, który ogarnął Krainy Wewnętrznego Morza po tym, jak z woli Zird Zekruna wymordowano żmijów, pragnął widzieć rzeczy w ich prawdziwej naturze. Zabił boginię. Był gotów przyjąć karę. Ktoś inny, bardziej skłonny do kłamstwa, a może tylko bardziej pobłażliwy, powiedziałby, że nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ Zird Zekrun pokonałby ją prędzej czy później. I że nie było w tym ni cienia jego własnego wyboru, ponieważ Sorgo uderzył na oślep, posłuszny naturze nadanej mu w ogniach Kii Krindara i nakazowi, który za wszelką cenę kazał mu bronić śmiertelnego dziecka.

Pośrodku morderczej walki, spleciona w ciasnym uścisku z pomorckim bogiem, który ją pożerał, Bad Bidmone zapomniała o tej jednej błahej prawdzie – że bogowie nie mogą obrócić się przeciwko własnej mocy, a żelazny cierń w rękach chłopca jest koronacyjnym ostrzem żalnickich panów. Miecz uderzył. Raz jeden, głęboko we wnętrzu ziemi, gdzie nie sięgają promienie słońca.

Światło zgasło.

W głębi żalnickich lasów garbata wiedźma wypuszcza z rąk gliniany garnek z wyżebraną od młynarzowej resztką kwaśnego mleka i zastyga w niemej rozpaczy. Mechszyca odrzuca ze łba kaptur utkany z sinoniebieskich porostów, jej usta rozwierają się do pojedynczego krzyku bólu, który sprawia, że woda leśnych źródeł przybiera barwę krwi. Dzwony żalnickich klasztorów rozdzwaniają się raz jeden i milkną, a mnisi w swoich celach składają ręce na piersiach i przestają oddychać, nim jeszcze serca dzwonów znieruchomieją na dobre. Mnisi i kapłanki z wewnętrznej świątyni umierają jedno po drugim, ponieważ wyświęcono ich w służbę bogini, a teraz śmierć Bad Bidmone ogarnia ich kolejno niczym ciemna fala. Mrok pochłania tego, kto kiedykolwiek przyjął z jej rąk owoc świętej jabłoni lub miał w żyłach dość krwi przedksiężycowych, aby poczuć podobną zagładę.

Ponieważ umarła bogini. Gdyż Bad Bidmone zginęła od własnej mocy i nie odrodzi się w żadnym ze światów.

Jaśminowa wiedźma znów się ocknęła, słysząc za plecami płytki oddech Szarki. Tak wiele lat, pomyślała. Tak wiele rozpaczy. Tak wiele bólu.

Dziwna rzecz, ale dopiero tutaj, głęboko na Wewnętrznym Morzu i daleko od żalnickiego brzegu, wiedźma zdołała w pełni zrozumieć tamtą śmierć, choć przecież odgadywała ją i wcześniej. Kiedy wędrowali przez Żalniki, czuła pustkę, utajoną w szumie drzew, w chrapliwych krzykach nocnych ptaków, w zdradliwym błękicie leśnego jeziora. I zapominała o niej wciąż na nowo. Mozolnie odpędzała od siebie przeczucia, by znów móc się cieszyć smakiem wina i usypiać z głową opartą o ramię zbójcy, przeczucia tak boleśnie i dogłębnie zakorzenione w zwyczajnym świecie, gdzie trawy nie są włosami zmarłych, a źródlana woda nie smakuje jak piołun.

Koźlarz nie potrafił zapomnieć. Jego pamięć i jego wina zostały nieodwracalnie wplecione w kształt miecza żalnickich panów i powracały za każdym razem, gdy wysuwał go z pochwy. Zabił boginię, a jego kraj umierał. W powolny, łagodny sposób Żalniki przemieniały się w przeciwieństwo wszystkiego, czym je niegdyś uczyniono. Nie z zamysłu Zird Zekruna, gdyż tę ścieżkę bezpowrotnie zamknął pojedynczy błysk Sorgo, ale równie ostatecznie. Bogini była martwa, a jej śmierć rozdarła tkankę Krain Wewnętrznego Morza niczym zetlałe płótno. Wiedźma nie miała zbyt wielu powodów, aby kochać przedksiężycowe moce, ale właśnie tak odczuwała zagładę Bad Bidmone – jako pęknięcie w materii świata, które pochłaniało go w powolny, nieubłagany sposób.

A wcześniej to samo uczyniono ze żmijami.

I z żalnickim księciem, pomyślała. Dzieckiem z kohorty Org Ondrelssena od Lodu. Dzieckiem naznaczonym śmiercią tak dogłębnie, że martwi królowie odnaleźli je i włączyli do swego orszaku.

Śnieg unosi się w powietrzu niczym płatki jabłoni, kiedy chłopiec stoi przed orszakiem Org Ondrelssena. Bez słowa. Oczy dziecka są pełne Bad Bidmone, która w przedśmiertnym skurczu próbuje je zabić – ponieważ widziało zagładę nieśmiertelnej mocy, a nie jest dobrze, gdy śmiertelnik odchodzi wolno z podobną wiedzą. Pod palcami chłopca Sorgo śpiewa przenikliwą, naglącą pieśń żelaza, które już raz posmakowało krwi bogów. Białobrody mruży oczy. Lodowe odłamki kruszą się pod końskimi kopytami. To trwa. Tak długo, że wilki wychylają łby zza korony skałek, a zorza rozkwita fioletem na zimowym niebie. I chłopiec nawet nie pamięta, czy w końcu bóg podsadził go na jednego z wierzchowców, czy też sam czepił się jego strzemienia.

Nie umie zgadnąć, jak długo biegnie pomiędzy martwymi wojownikami. Nie patrzy w słońce i nie liczy odmian księżyca. Rybacy nakrywają twarze foczą skórą, gdy słyszą na lodzie tętent rozszalałej kohorty Org Ondrelssena od Lodu, i żaden z nich z wolnej woli nie przemówi do dziecka, które jeździ wraz z martwymi władcami.

Czasami ścieżka wiedzie ich w podziemne groty i w ciemności chłopiec widzi sny swoich towarzyszów. Obce, odległe bitwy. Krwawe błoto pod końskimi kopytami, ciemna piana na powierzchni kielicha i kobieta o warkoczach jasnych jak morski piasek, kobieta, co stoi u studni z dzieckiem u spódnicy i dłonią uniesiona w geście pożegnania. Dawno, dawno temu. Zanim pośrodku żalnickiej puszczy ociosano kamień węgielny rdestnickiej cytadeli. Zanim ciemna ziemia Pomortu wypiętrzyła się pośrodku Wewnętrznego Morza.

– Martwa woda ze źródła Ilv. – Wiedźma popatrzyła prosto w twarz żalnickiego księcia. – To właśnie ją zabija. Przypłynęliśmy na Przychytrze po dwie śmierci. Waszą i jej. Ale cała reszta jest złudzeniem i fałszem. Kapłanka nie próbowała was zabić, a Szarka nie przypłynęła na Przychytrze, aby was ocalić.