Szlachcic – łupieżca siedział samotnie pośrodku wozu na snopku siana i łoił siwuchę aż grzmiało. Kiedy go zbójca zagadnął uprzejmie o nieznanych wybawicieli, śmiał się tylko, lecz nic nie chciał wyjaśnić. Zbójca jednak przyjrzał się dobrze śladom na potratowanym śniegu i postawiłby własną głowę przeciwko końskiej skórze, że okoliczna szlachta zwiedziała się o jego opresji i ruszyła na trakt razem z czeladzią, wybiła Pomorców do nogi, a potem zniknęła bez śladu, zabierając ze sobą trupy wymordowanych pachołków.
Zrazu nieśmiało, potem coraz natrętniej proszono Twardokęska w gościnę do wilczojarskich dworców i osad Leśnej Straży. Wymawiał się zazwyczaj i wzbraniał, ale przecież sprawiało mu przyjemność, kiedy wiedziono go topolową aleją do dworku, sadzano przy wysokim stole pomiędzy panami i hojnie częstowano miodem. Nie rozumiał wszakże, skąd ta dziwna przychylność, i czasami ogarniała go osobliwa tęsknota za Górami Żmijowymi i za prostym kopiennickim obyczajem.
Nauczył się jednak żyć po sąsiedzku z Wilczymi Jarami i łaskawie przyjmować drobne dogodności – chłopaszków na dereszowatych podjezdkach, co wypadali przed furgon z przydrożnej chachmęci z ostrzeżeniem o Pomorcach, którzy stanęli na popas w ojcowym dworcu, jadło i bukłaczki z wonną śliwowicą zostawiane ukradkiem w przydrożnych kapliczkach za posągiem Zird Zekruna i gościnne spichrze, gdzie zawsze znajdował bezpieczne schronienie. Wiedział, że starczy, by głośniej krzyknął na gościńcu, a parę tuzinów okolicznej szlachty zleci się nocą jak wilcze stado, poturbuje Pomorców i schowa ścierwo w jarach tak starannie, że ślad nawet nie zostanie. Jednak bywało i tak, że gdy bawił się wesoło w przydrożnej gospodzie z gromadą okolicznej szlachty, Twardokęsek znienacka zbierał baranicę ze stołka, bez słowa uciekał od dziadowkich śpiewek i gęślikowej muzyki.
Szedł w mrok za wioską, w las i zadymkę. Czuł na rozpalonym łbie dotyk śniegowych płatków i wicher, i wydawało mu się, że słyszy nad koronami drzew przeciągłe wizgi jadziołka. Pijany brnął na oślep pomiędzy ciemnymi pniami, po kolana w śniegowym puchu, goniąc za błyskiem rozpuszczonych włosów koloru żywego ognia, co mu znienacka majaczył w leśnej gęstwie. Zamykał oczy i widział Szarkę bardzo wyraźnie, jak tańczy przed paleniskiem w izbie o ścianach pomalowanych rdzawą ochrą, smukła i podobna do błędnego ognika nad bagniskiem. Odwracała się do niego, odbłysk płomieni migotał na powierzchni jej oczu, a ściany spływały krwią. Zbójca zaś wędrował przez ciemność za majakiem, póki nie posłyszał wreszcie wilczego skowytu, który dobywał się z jego własnego gardła.
Nie rozumiał, skąd przychodzą podobne sny, ale z odwilżami coraz częściej śnił o śmierci Szarki. Nawet kazał sobie wyszukać babinę, co siedziała w bagnisku, odczyniając złe uroki, i wedle zwyczaju wybrał się do niej z czarną kokoszą pod pachą. Babka kurę zarżnęła, pomazała zbójcę po gębie krwią kurzęcą, pomruczała coś pod nosem, rzuciła w ogień garść smrodliwych ziół przewiązanych czerwoną szmatką. Nic jednak nie pomogło, acz podejrzewał, że babina miała na wieczerzę wyśmienity rosół.
Wilcze Jary tymczasem żyły oczekiwaniem na przybycie zwajeckiej kniahinki, ukochanej Koźlarza. Dlatego zbójca musiał bez końca prawić przy szlacheckich stołach o tym, jak odnalazł Iskrę w dziedzinie Fei Flisyon, potem zaś nadał jej imię i nierozpoznani wędrowali razem przez Góry Żmijowe, umykając przed kapłanami Zird Zekruna i zastępami szczuraków. Zbójca nienawidził tych opowieści, choć wargi szlachcianek rozchylały się w niemym podziwie, a dzieci z przestrachem przyciskały piąstki do pulchnych policzków, kiedy bajał o tym, jak pieśń Iskry ocaliła ich przed gniewem szalonej boginki na południowym morzu. Panowie o podgolonych łbach i kaftanach naszywanych srebrnymi guzami przepijali do niego z szacunkiem, gdy mówił, jak na Przełęczy Skalniaka pokonała uśpione w kamieniu zło i uratowała żalnickiego księcia. Ów dziwny wyraz chciwości, który pojawiał się w oczach szlachty na dźwięk imienia Iskry, przywodził zbójcy na myśl stado zdziczałych psów.
Koźlarz również bywał czasami na owych biesiadach, lecz skąpo popijał miodu i jeszcze mniej gadał. Nie wypytywano go zanadto, rozumiejąc, że płochość nie przystoi księciu, który jeździł po najdalszej północy w kohorcie martwych królów. Koźlarz nie tańczył z rozochoconymi pannami wokół ogniska, nie chwytał ryb w dziurach, wyrąbanych w lodzie na stawidłach, i nie ścigał jelenia z pospraszanymi na zrękowiny sąsiadami. Kiedy wchodził do czeladnej izby, śmiechy gasły jak zdmuchnięta świeczka. Kłaniano mu się uniżenie, do samej ziemi, lecz nie przepijano miodem z jednego kielicha. Kiedy usiadł na zatłoczonej ławie, choćby pośrodku najdzikszej zabawy, prędko wokół czyniło się wolne miejsce, a rozhukane głosy cichły i poważniały.
Wreszcie, pod koniec zimy, zbójca zrozumiał, że dla tych zapalczywych panków, którzy nosili dziadowe szabliska w wytartych pochwach i z całego wielkiego świata znali tylko najbliższe targowe miasteczko, on sam, Twardokęsek, jest jedynie odblaskiem legendy tamtych dwojga, Szarki i Koźlarza. Kiedy więc witają go na progu chlebem świeżo wypieczonym na chrzanowych liściach i starą siwuchą, podejmują w gościnie nie zbójcę z Przełęczy Zdechłej Krowy, ale zausznika zwajeckiej kniahinki i wiernego sługę żalnickiego księcia. I nie potrafił się tym radować.
W baśniach pomywaczka zrzucała oślą skórę, by całą noc tańczyć z księciem w kryształowej sali, a głupkowaty giermek o nalanym obliczu zabijał smoka, ziejącego żywym ogniem. Dzwony zatopionych świątyń zwiastowały powrót żmijów, a zbójca rozdzielał zrabowany dobytek pomiędzy nędzarzy i przywracał tron prawowitemu księciu. Jednak potem wędrowny dziad kończył gadkę i usypiał w gościnnym popiele paleniska, a ludziska rozchodzili się na wsze strony. Pachołkowie szli kaźnić grasantów. Szlachcic bił po mordzie giermka hultaja, co się zanadto śmiało gapił na jego karabelę. A dwóch drabów, co trzymali nocną straż przy bramie, niewoliło na sianie kuchenną sierotę w kapocie z oślej skóry. Zbójca rozumiał to bardzo dobrze.
Jednak czasami w skrytości ducha czuł przewrotne pragnienie, aby przydarzyła mu się jego własna baśń, wyłączna i oddzielna od innych. Wstydził się tego marzenia niezmiernie i krył je nawet przed Nieradzicem, choć chłopiec wodził za nim oczami jak za samym żalnickim księciem. Szczęściem zbójca miał Bogorię. Jeśli go duszna gorączka zanadto poczynała dręczyć, posyłał pachołka po starego hulakę i przez trzy dni z rzędu doił spichrzańską okowitę. Potem podnosił się z barłogu, sterany od gorzałki i umordowany rozpustą, i wszystko było jak wcześniej.
A w każdym razie z całego serca próbował w to wierzyć. I czasami nawet mu się udawało. Na krótko.
Kiedy krze na rzekach puściły, a nad wilczojarskimi przysiółkami pojawiły się rozklekotane bociany, do lipnickiego obozowiska zaczęli ściągać z zimowych leży rebelianci. Zbójca który zwykł po powrocie z włóczęgi dni parę odpoczywać w swojej chatynce przy kuźni, z lekką drwiną przypatrywał się, jak szlachta Wilczych Jarów szumi i buzuje niby rój na wiosnę. Harmider go drażnił, więc umykał głęboko w las, gdzie przysiadał na pniu nakrytym kożuchem i wygrzewał się na słonku, sycąc się ciepłem i spokojnością. Tam go właśnie dopadł Pleskota z zaproszeniem na chrzciny siostrzanka.
Twardokęsek zrazu próbował się opierać, ale jedno spojrzenie na wąsatą gębę szlachcica uświadomiło mu, że Pleskota wszelaki sprzeciw uzna za straszliwą obrazę. Westchnąwszy więc ciężko, poczłapał prosić o wstawiennictwo Koźlarza, licząc, że ten znajdzie dla niego jakieś zajęcie. Ale nie. Książątko akuratnie było w uprzejmym, ludzkim nastroju. Powinszowało Pleskocie dzieciaka, a opory zbójcy skwitowało lekceważącym machnięciem ręki.
– Idźże, zbójco, nie marudź – rzekł krótko Koźlarz. – Nie wiedzieć kiedy się znów trafi sposobność, aby wypocząć i pohulać.
– Tedy sami jedźcie – burknął z niechęcią Twardokęsek – i hulajcie do woli.