Изменить стиль страницы

– A bo nasz zbójnicki hetman z Przełęczy Zdechłej Krowy od nich gorszy? – Różnik obłudnie wyszczerzył pieńki zębów, potrzaskanych w spichrzańskiej katowni. – Od razu widać, że z możnymi spoufalony i z samym wiergowskim burmistrzem za pan brat. Przecie zawsze gadałem, że mości Twardokęsek wysoko zajdzie i że trzymać się go należy, bo może przy nim i my, chudopachołkowie, do fortun i godności wyrośniemy.

Zbójca dostrzegł, że Cherchel skrzywił się na podobne pochlebstwo i otworzył gębę, aby coś rzec. Ubiegł go jednak Chąśnik, szpakowaty Pomorzec o twarzy szpetnie naznaczonej katowskim żelazem.

– I dla tej żeście właśnie przyczyny skarbczyk ukradli, kamratów ograbiwszy? – spytał kąśliwie.

Istotnie, Różnikowi powierzono zbójecki skarbczyk. Chodziły wszakże słuchy, że biegłość w rachunkach zawodziła go nagle, kiedy przychodziło do podziału łupów. Ale stary spryciarz czmychnął z Przełęczy, zanim mu kamraci łeb skręcili. Ponoć karczmę otworzył albo kram sobie kupił w jakiejś pomniejszej mieścinie, gdzie nie słyszano nigdy o jego złodziejskich występkach.

– A wam jak się w interesach wiedzie? – zapytał Twardokęsek złośliwie, choć przecież dobrze wiedział, że źle. Nikt przy zdrowych zmysłach i pełnej sakiewce nie wypuściłby się tuż przed zimą do obcego miasta na wezwanie dawnego kamrata. – Jakże wasza gospoda?

Różnik sposępniał gwałtownie.

– Folusz to był – burknął i odął się na gębie.

– No, patrzajcie, ludziska – zdziwił się Twardokęsek fałszywie. – Oj, nie wyszły wam na zdrowie te złocisze, coście je nam ukradli.

– Niczegom nie kradł! – zapiał przeraźliwie Różnik, którego głos w gniewie łamał się i jeszcze bardziej wyostrzał. – Wszystko uczciwie pomiędzy kompanię dzieliłem, ani złamanego szeląga dla siebie nie zabrałem. Wstydu nie znacie, że mi podobną potwarz powtórzyliście. A kto skarbczyk cały z Przełęczy wykradł i wyniósł? Kto, ja się zapytuję? No, kto?

– Zawrzyj pysk, Różnik – odezwał się od proga chłopina w poplamionym kabacie.

– Lusztyk! – wykrzyknął zbójca szczerze uradowany widokiem kamrata. – A niech mnie, jakem myślał, że cię jeszcze żywego obaczę.

Lusztyk bowiem wciąż wyglądał po staremu – miał okrągłą, wzbudzającą zaufanie gębę o rumianych policzkach, krzywo przystrzyżone słomiaste włosy, które nieustannie odgarniał i zakładał za uszy, i ręce wielkie jak łopaty. Jego niebieściutkie oczy patrzyły na świat ze zdumieniem i dziecięcą naiwnością. Mało kto wiedział, że młodość strawił w sekcie skalmierskich dusicieli i potrafił człeka zadławić gołymi rękami w chwilę krótszą, niż zajmuje uczynienie znaku odpędzającego złe.

– Iście, niewiele zbrakło – dusiciel uśmiechnął się półgębkiem – bo po waszej ucieczce Uchacz jak pies wściekły się rzucał, na wioski zaczął napadać i nawet pod zamki podchodził. Coś gadał, że będzie pradawne kopiennickie władztwo odnawiał.

– Uchacz nigdy na rozumie nie był zbyt mocny – odparł szorstko Twardokęsek. – Jak to szlachcic.

– Ano, prawda – kiwnął głową Skalmierczyk. – Ludzi tylko wiele wytracił, a na końcu z całą resztą dał się u Trwogi plugastwu pomordować.

Zbójca zmilczał przezornie. Nie miał ochoty wyjawiać, jaką rolę odegrał w rzezi u brodu.

– Szczęściem bogowie strzegli i całą żem nockę zabałaganił w gospodzie. Jakem wreszcie nad Trwogę przydyrdał, nawet ścierwa ostygły. Pierścienie jeno pościągałem, żeby było za co zimę przebiedować. Nareszcie się Uchacz na coś przydał! – zarechotał paskudnie.

Twardokęsek także wyszczerzył zęby, bo szczerze lubił Lusztyka i cieszył się z jego ocalenia. Ale gdy dusiciel podszedł bliżej, w krąg światła, zbójca zobaczył, że kamrat utyka mocno na prawą nogę.

– To minie – powiedział Lusztyk cicho, sadowiąc się na kufrze pod ścianą. – Spichrzańscy mnie przydybali w kurniku przy trakcie i biodro przetrącili. Ale się wygoi. Do wiosny przejdzie bez śladu.

Twardokęsek poczuł, jak ogarnia go zniechęcenie i złość. Posłuchał durnych bajań Kościeja i ściągnął do Książęcych Wiergów garść nieprzydatnych obiboków. Nie byli już dawnymi kompanami niezliczonych łajdactw, rabunków na trakcie, napadów i pohulanek, tylko gromadą starych, trzęsących się grzybów.

– Gdzie reszta? – zapytał szorstko, bo nijak mu było odprawić ich bez słowa.

Sześciu, pomyślał posępnie. Różnik, tchórz i złodziej. Osacznik, podobny bardziej do kościotrupa niż żywego człowieka. Cherchel i Wekiera – zapijaczony bufon i wyschnięty dziadek. Chąśnik, podstarzały frejbiter, którego lojalność prędzej może zagnać do pomorckiego wojska niż do rebelianckiej kompanii. I na koniec Lusztyk, okulawiony jak szkapa.

Tylko sześciu, powtórzył w myślach. Z sześcioma można gospodę podpalić albo tumult na jarmarku uczynić. Ale nie to…

– Był jeszcze Wichroś. – Różnik uśmiechnął się krzywo. – Jeno że pierwszego dnia poszedł w miasto, kram piekarzowi ograbił i jakąś mieszczkę wydupczył. Drzeć się zaczęła baba, nadbiegli strażnicy i powlekli go na dusienicę.

– Tu z rabusiami krótka ceremonia – dodał Chąśnik, mimowolnie dotykając piętna na policzku.

– Jakie te mieszczanki harde – burknął Cherchel. – Uszczypniesz jakąś w zadek, a zaraz rejwach taki, jakbyś łeb jej uciął. Ani się nie uśmiechnie, nie zagada przyjaźnie, jeno wrzeszczy i pachołków woła. Chętnie bym jedną z drugą z tych szatek frymuśnych obdarł i kańczugiem gołą po gościńcu pognał, żeby się nauczyły piszczeć. Mówię wam, całe to miasto wredne i nieużyte, czego nam tu szukać?

– Jego nie trza słuchać, mości Twardokęsku – Wekiera drwiąco skwitował wyrzekania kamrata – bo się do gospodarskiej córki próbował dobierać w komorze. Tyle dopiął, że go warząchwią po łbie otłukła i od starych dziadów wyzwała, a potem jeszcze kazała na podwórzu oćwiczyć.

– Była chociaż warta? – Zbójca uśmiechnął się mimowolnie, wspominając, że skalmierski minstrel zawsze był gotów na największą głupotę, byle tylko zadrzeć do góry spódnicę upatrzonej pannie.

Znów przypomniała mu się jasnowłosa panienka, która usługiwała podczas pierwszej wizyty u Kościeja. Złociszka, powtórzył w myśli i mlasnął, jakby smakował to imię na języku.

– Et, zwyczajna koza. – Cherchel machnął ręką, jakby odpędzał muchę, ale pokraśniał ze wstydu na gębie. – Na domiar głupia.

Dawnymi czasy panny nie wołały straży, kiedy je Cherchel macał, przypomniał sobie zbójca. Nawet szlachcianki.

– No, to po coście nas tutaj zwołali? – Różnik splótł ręce na piersi i popatrzył na zbójcę zachłannymi, złodziejskimi oczkami. – Chcecie nową szajkę szykować?

Twardokęsek poprawił się nerwowo na stołku. Niby rozumiał, że pierwej czy później ktoś spyta, ale zrobiło mu się jakoś nieprzyjemnie i głupio.

Zaczerpnął głęboko tchu i wyłuszczył swój pomysł.

Wysłuchali w milczeniu, nie przerywając ni słowem. Zupełnie jakby znów siedzieli w jaskini na Przełęczy Zdechłej Krowy, kiedy herszt ochrypłym od gorzałki głosem snuł plany napadów i morderstw. Jednak z wolna po ich gębach, ogorzałych od słońca i pomarszczonych jak zeszłoroczne jabłka, rozlewał się wyraz niedowierzania.

– Znaczy się, co? – Różnik niepewnie popatrzył po kamratach.

Zbójcy milczeli. Wszyscy unikali wzroku Twardokęska.

– Mamy być za furmanów? – wypalił w końcu Cherchel. – No, jam chyba oszalał!

Nikt się nie odezwał.

– Nie, tyś raczej oszalał! – pieklił się minstrel, oskarżycielsko wskazując palcem na Twardokęska. – Albo cię pomiędzy tymi kniaziami w łeb ktoś obuchem zdzielił, albo sameś z siebie rozum na starość postradał. A kto ja niby jestem? Koniuch? Wozak? Nie po to od tylu lat po wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza sławę moją głoszą, żem jest bohater śmiały i bard sławny, i niezrównany kochanek…

– Dziwkarz, łakomiec, pieczeniarz i obibok wspaniały – wpadł mu w słowo Wekiera, który nigdy nie przepuszczał okazji, aby przyjacielowi przygadać.

– …żebym miał potem za wozem iść i w gnoju bydlęta poganiać – Cherchel nie zająknął się nawet. – I po co jeszcze? Żeby spyżę na czas jakiemuś książątku dowieźć? A co mnie za różnica, kto na żalnickim tronie zadek posadzi? Karku mam dla nich nastawiać? Dla tych gównojadów? Przecie my z nimi pół wieku wojujemy.