Изменить стиль страницы

– E tam. – Wzruszyła ramionami. – Wszystko tutaj moje. I ty też jesteś mój, bo cię moje srebro z cuchthauzu wydobyło. Nieprawdaż, mistrzu? – spytała kąśliwie. – Jak więc będzie? A chcesz razem ze swoją samopałką do cuchthauzu wracać?

Mistrz w milczeniu zawinął łuk w kawałek szmaty i wpakował do worka.

– Zastanawiałaś się kiedy, panienko – zagadnął ją po chwili cierpko – co będzie, jak się tatko dowiedzą, że się po kryjomu z alchemikami znosisz i broń pod spódnicą ukrywasz?

– Pod spódnicą akurat niewiasty takie bronie noszą, co i bez szypów rażą. Choć tyś człek w leciech podeszły, mogłeś o tym zapomnieć. – Dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie. – A tatuś… Tatuś prędko skarci i jeszcze prędzej wybaczy. Nie rozumiesz, mistrzu. – Spoważniała nagle. – Ojciec nie ma syna. Tylko mnie. Taką mnie wychował. Więc jeśli ci przypadkiem przejdzie przez myśl, aby na mnie donieść, dobrze się wpierw zastanów. Bo mnie ojciec przebaczy. Jeszcze dumny będzie, że go w pole wywiodłam. Ty jednak zawiśniesz na dusienicy, zanim mnie skończy besztać. Rozumiesz?

Alchemik nie odpowiedział. Sapał tylko ciężko przez nos.

– Nie martw się. – Złociszka znów poweselała i poklepała go po ramieniu. – Przecież ci ten łuk oddam. Popatrzeć tylko chcę lepiej, a dzisiaj czasu nie mam. Ale za dni parę wrócę i wszystko skrupulatnie odniosę. A ty tymczasem mniej chlej i drugi łuk naszykuj albo jeszcze lepiej z tuzin. Chciałabym coś sprawdzić.

– Co? – wyrwało się mistrzowi.

Dziewczyna pogroziła mu żartobliwie palcem.

– Nie powiem, bo niespodzianka. Ale zdałoby się sprawdzić, czy samopałka jedynie na koty zdatna.

* * *

Zmrok nastał już na dobre, kiedy Złociszka z piastunką zakradły się boczną furtką do obejścia Kościeja i przez warzywnik wślizgnęły się na tylny dziedziniec. Na podwórcu było niemal pusto. Kilku pachołków krzątało się żywiej przy stajniach, ładując na taczki gnój, a pomywaczki chichotały u studni. Dziewczyna jednak od razu wyczuła, że coś się wydarzyło. Złapała za ramię najbliższego ze stajennych.

– Co się stało?

– Goście do pana przybyli z daleka – burknął, niezadowolony, że go odrywa od roboty, gdyż pora była późna i wieczerza stygła w czeladnej. – Od żalnickiej strony – wyjaśnił, bo znał panienkę na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie odejdzie, dopóki jej odpowiedź nie zadowoli.

– Naprawdę? – Złociszka roześmiała się radośnie. – Więc jednak przyjechał!

Pachołek przez chwilę sądził, że zaraz wycałuje go w policzki, spotniałe od wysiłku i brudne. Ale nie. Dziewczyna klasnęła w dłonie, okręciła się na pięcie jak fryga. Potem odepchnęła go tak mocno, że klapnął tyłkiem w nawóz, wzbudzając szczere rozradowanie kamratów. Złociszka nawet się nie obejrzała. Gnała przez podwórzec, aż jej warkocze furkotały na wietrze. Piastunka kłusowała za nią ciężko, ale koło studni ustała i osunęła się pod cembrowinę.

Złociszka wpadła do kuchni, roztrąciwszy gromadkę podkuchennych, i przemknęła korytarzem ku tylnym schodkom, wiodącym na piętro, do izb sypialnych. W przelocie rzuciła sakwę służebnej, która nieostrożnie wychyliła głowę z czeladnej.

– Suknię mi czystą nagotuj! – krzyknęła w przelocie Złociszka. – I włosy pomożesz upiąć. Co się tak gapisz jak krowa? – Przechyliła się przez poręcz ze szczytu schodów. – Śmigaj!

– Dokąd ci tak spieszno? – Czyjeś ramię ucapiło ją mocno za łokieć i z półmroku przed komnatką Złociszki wychynął Kościej.

– Ja… – zająknęła się. – Ja tylko…

Służebna zatrzymała się w połowie schodów i dygnęła głęboko przed gospodarzem.

– Uciekaj stąd. – Odprawił ją pstryknięciem palców. – Panienka nie będzie cię dzisiaj potrzebować.

– Ale ja… – usiłowała zaprotestować Złociszka.

– Ani słowa. – Ojciec popchnął ją ku drzwiom sypialni. – Nie tutaj. Zapal lampę – rozkazał – w izbie.

Dziewczyna, nieco wystraszona, spełniła polecenie. Kościej przycupnął na niskim karle przed sekretarzykiem z różanego drewna. Wśród kształtnych panieńskich mebli, bogato inkrustowanych srebrem i wykładanych emalią, wydawał się większy niż zwykle.

– Coś się stało, tatku?

– Na razie nic się nie stało. – Kościej przyglądał się jej, przekrzywiwszy głowę, aż zrobiło się jej dziwnie nieswojo pod spojrzeniem jego niebieskich wodnistych oczu. – Czy masz mnie za głupca? – spytał znienacka.

– Nie, tatku – odparła pokornym głosem, wbijając wzrok w czubki zabłoconych trzewików.

– Patrz na mnie, jak mówię – syknął Kościej.

Poderwała głowę jak młody źrebak.

– I nie kłam – napomniał. – Albo nie traktuj jak głupca. Wiem przecież, do kogo tak biegłaś.

– Więc jednak przyjechał! – nie zdołała ukryć radości.

– Ale go nie zobaczysz.

Dziewczyna wydęła wargi. Ojciec jednak patrzył na nią twardo, z troską, póki pod jego wzrokiem nie odeszła jej cała hardość.

– Dlaczego? – spytała cicho.

Nie próbowała przybierać żadnych minek i nie rzucała mu spojrzeń spod rzęs. Ojciec zazwyczaj się na nie nabierał i miękł jak wosk. Ale dzisiaj nie był w nastroju do żartów.

– Bo i bez ciebie może się czegoś przedwcześnie domyślić i fortel rozpoznać.

Ojciec potarł czoło i w słabym świetle kaganka zobaczyła, że jest bardzo zmęczony. Bez namysłu przyklękła obok niego na kobiercu i położyła mu głowę na kolanach.

– Poza tym to zbój i prostak, nie z nim winnaś przestawać, dziecko. – Kościej łagodnie gładził ją po włosach. – Jeszcze ci krzywdę uczyni, a wówczas – poczuła, jak jego palce zaciskają się na kosmyku, który wysunął się z warkocza – wówczas go każę powiesić. Interes nie interes.

– Nie skrzywdzi mnie, tatku.

– Co możesz o tym wiedzieć? – żachnął się. – Dziecko jeszcze jesteś – dodał łagodniejszym tonem – i w puchach wychowana, jak jaśnie panna. Świata tyle znasz, ile go po drodze na jarmark i do świątyni zobaczysz. A świat jest większy, Złotko, i nie nagniesz go do siebie.

– Chciałam tylko…

– Nie przerywaj – skarcił ją, jednak słyszała w jego głosie, że już się nie gniewa. – Nie upilnuję cię, wiem dobrze. Dlatego chcę, żebyś mi coś obiecała. Bo moja córka nie złamie słowa. Czy może się mylę?

– Nie, tatku – odparła, przywierając policzkiem do jego kolan.

– Obiecasz mi, że nie zobaczysz się ze zbójcą, póki go goszczę pod mym dachem. Nie będzie żadnych zabaw, schadzek, tajemnych posłań ni listów. Nie będziesz ku niemu zza okiennicy mrugać ani w wirydarzu śpiewać, kiedy do studni pójdzie. Obiecujesz?

– Tak, tatku.

Ojciec znów pogładził ją po włosach.

– Wiem, że jesteś ciekawa – teraz mówił szybciej, jakby się usprawiedliwiając – a jam ci nigdy ciekawości nie wzbraniał i od interesów nie gonił. Jeno nie tym razem, Złotko. Wiem, że masz głowę nabitą tą żalnicką rebelią, za moimi plecami do miasta chodzisz i z alchemikami spiskujesz. I dobrze. Taka młodych natura, żeby za przygodą gonić i nowych ścieżek próbować. Ale w tej jednej rzeczy nie ulegnę, Złotko. Za bardzo się możesz sparzyć, jeśli nie usłuchasz. Jego wokół palca nie owiniesz i nie okiełznasz fortelem. Bo on cię nie uszanuje. Wierzysz mi, dziecko?

– Tak, tatku.

– Nie, nie wierzysz. – Uniósł jej głowę ku górze. – Trudno.

– Gdybym była synem – powiedziała przez łzy – dawno byś mnie posłał w żalnicką stronę. A tak co? Bezużyteczna jestem, tylko kłopotów przyczyniam. Trzeba mnie było dzieckiem zamienić na chłopca.

– Cicho już. – Kościej przygarnął ją niezdarnie do piersi. – Jesteś najlepsza i moja. Ale się więcej nie maż. Twarz obmyj i łzy obetrzyj, bo nianię na schodach słyszę. I bądź pogodna. Nie trzeba, żeby wiedziała, o czym z tobą mówiłem.

Złociszka posłusznie skinęła głową i wytarła nos rękawem, ale unikała wzroku ojca. Kościej westchnął ciężko.

– To dla twojego dobra – rzekł na odchodnym. – Kiedyś mi podziękujesz.

* * *