Изменить стиль страницы

– Myślałem, że przed wiosną nie wrócisz – powiedział z nieznaczną kpiną Kościej. – Ziąb, zawierucha, że i psa by człek nie wypędził. A tu proszę, jak zły szeląg.

Zbójca skrzywił się tylko. Rozdziany do koszuli, siedział na zydlu u paleniska i moczył nogi w cebrzyku.

– A to skąd? – Lichwiarz pokazał na ledwie zaschnięte cięcie na gębie gościa.

Twardokęsek rzucił mu spode łba posępne spojrzenie.

– Nie bądźże taki wstydliwy. Popiliście w gospodzie? – dociekał dalej Kościej.

– Zbójcy nas przy Koźlej Niecce napadli – wyjaśnił niechętnie. – Wóz złupić próbowali.

– Przecież w Koźlej Niecce zawsze zbójcy siedzą. – Kościej wzruszył ramionami. – Sameś się tam dawnymi czasy na kupców zasadzał, więc wiesz.

Twardokęsek zgrzytnął zębami i mimowolnie potarł ranę na policzku. Bezczelność grasantów, którzy śmieli napaść na jego furgon, z początku tak go zdumiała, że lejce z garści wypuścił i gapił się bezmyślnie, gdy sadzili do niego pomiędzy skałkami Koźlej Niecki. Jak pierwszy lepszy zestrachany pachoł albo kupiec z kałdunem ciężkim od tłuszczu czekał, co będzie. Po prostu nie mógł uwierzyć, że ktoś śmie napadać na herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy.

Na szczęście Pleskota puścił się cwałem ku grasantom z żalnicką szabelką. Jego dwaj krewniacy, którzy zazwyczaj tępo człapali za furgonem, a na wszelkie pytania odpowiadali bydlęcymi chrząknięciami i gęstym spluwaniem pod nogi, nagle nabrali gracji i szybkości ruchów. Gdy wypadli zza furgonu, jeden z szydłem, drugi zaś z kiścieniem, zbójca oprzytomniał nieco. Złapał Nieradzica za kołnierz, wyrwał mu z ręki szabelkę, bo szczeniak rwał się do bitki. Pchnął go potężnie w tył, na worki zaścielające dno furgonu, i rycząc ze złości, pognał na spotkanie łupieżców. Uwinął się całkiem szybko, bo nie byli w grasanckim rzemiośle zbyt wprawni, jeno kryskę przez gębę dostał. Ale na wspomnienie ich bezczelności w doborze zdobyczy wciąż go zaraza trzęsła.

– No, no! – Kościej zaświstał z udanym zdumieniem. – Patrzajcie ludziska. Zbójca Twardokęsek jak niemrawe cielę wlazł w Koźlej Niecce w pułapkę i gębę dał sobie poszczerbić. Oj, coś mnie się widzi, że z tego furmanienia nie fachu własnego zapomniałeś, ale na łeb ci padło.

– Poniechaj – płaskim głosem doradził mu zbójca.

– Jam dawno gadał, że tyle człek jest wart, jaki kubrak wdzieje – ciągnął bynajmniej niespeszony burmistrz. – No i racja. Dość zbójcę za kupca przebrać, a ze szczętem skupczeje.

Twardokęsek poderwał się z zydla, przewracając cebrzyk. Płomienie zasyczały, gdy struga mydlin padła w palenisko. Zbójca jednym susem przyskoczył do Kościeja i przycisnął mu go gardła nóż, który nie wiedzieć skąd znalazł się w jego dłoni.

– Nie ze szczętem – syknął przez zęby.

– A możeś się zwyczajnie zestarzał? – Lichwiarz ze spokojem odsunął ostrze. – Nerwy już nie te, co dawniej, i ręce się jakoś trzęsą… Ot, skapcaniałeś po trochu, jak z dziadami bywa.

– Ty też się młodszy nie robisz – burknął zbójca.

– No, ale ja się nie zamierzam zimą trząść wozem po trakcie. – Kościej z namaszczeniem pogłaskał się po brzuchu, opiętym grubym aksamitnym kubrakiem. – Ani żalnickiego księcia podstępem obalać. Mnie już przygoda nie nęci. Lepiej we własnej izbie zostanę, w ciepełku trunku zacnego popiję. Po co mi brykać jak młodym? – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Wszystkiego mam aż nadto. I chętnie się tym podzielę, skoro znajomek prosi. Ludzi twoich znalazłem i w domu własnym ich chowam.

– Tutaj są?

– Nie, nie dało rady. – Gospodarz skrzywił się kwaśno. – Straszne rzezimieszki. Zrazu w czeladnej siedzieli. Ale burdy były, bo się z pachołkami za łby brali i dziewki niewolili. Ze dwie niedziele to trwało, a potem precz kazałem przepędzić i jeszcze przyobiecałem, że jak któryś znów zbytkować będzie, wszystkich w cuchthausie zawrę i tam spokojnie doczekają przybycia herszta. Miasta to nie zuboży. A co? – Uśmiechnął się złośliwie. – Niech potem nie gadają, że nie stać mnie na gest.

– Do wieży ich rzuciłeś? – Zbójca aż sapnął z oburzenia.

– Jeno przyobiecałem – z godnością poprawił lichwiarz – jeśli się nie poprawią. Poburczeli trochę, ale w końcu pojęli, na czyjej są łasce, i bardzo grzecznie wynieśli się do przybudówki nad starą stajnią. Prawie miesiąc tam siedzą, nikomu za bardzo nie wadząc. Raz tylko się zeźlili, jak pachołek zaspał, co im o świcie beczkę piwa na majdan wytacza. Po pysku go otrzaskali za opieszałość i zwłokę. Alem się nawet nie gniewał, bo gdy człek spragniony, to do bitki prędki. A piją kiej smoki – dodał. – Jakby dłużej posiedzieli, z torbami bym chyba poszedł.

– Mnie też do stajni poślesz? – spytał z ledwie skrywaną złością zbójca.

– Jak statki tłuc zaczniesz i dziewki bałamucić – flegmatycznie odparł gospodarz. – Inaczej nie będzie trzeba.

Zbójca chciał coś odwarknąć, ale przypomniała mu się jasnowłosa bestyjka, której za poprzedniej bytności nader dobrze się przyjrzał. Stary będzie się burzył, pomyślał, dla siebie pewnie ją trzyma. Ale się jeszcze zobaczy, jak to z bałamuceniem będzie.

– A swoich za pysk trzymaj – dorzucił Kościej, podnosząc się ze swego krzesła – żeby nie zbytkowali i gąb po nocach nie darli. Bo już się sąsiedzi dziwują, jaką kompanię tu trzymam, a po prawdzie wątpię, czy będzie z nich pożytek. No, ale w tym sam się rozpatrzysz. – Uśmiechnął się dziwnie od progu. – Kazałem ich tu spędzić. Zwykle pod wieczór rozłażą się po obejściu.

Zbójca z rezygnacją nalał sobie kusztyczek miodu i na powrót wsadził nogi w wodę, choć zaczynała już stygnąć. Inaczej sobie wyobrażał to spotkanie.

Ani zdążył naczynie do ust podnieść, jak do komnaty wpadł Różnik, drobny, wychudzony człowieczek o rozbieganym spojrzeniu. Resztki czupryny powiewały wokół niego jak wiecheć brudnej rudej słomy.

– A powitać, powitać, mości Twardokęsku! – wykrzyknął piskliwym falsetem. – O zdrowie dobrodzieja pokornie się dopytuję i do nóżek padam… – Tutaj zawahał się nieco, bo zbójca znacząco zachlupał wodą w cebrzyku, w zarodku gasząc dalsze uprzejmości.

Tuż za nim do wnętrza wemknęli się chyłkiem kamraci z dawnej zbójeckiej kompanii. Twardokęsek aż zachłysnął się piwem ze zdumienia.

Osacznik, wielki płowowłosy Kopiennik, który niegdyś samoczwart bronił Przełęczy Zdechłej Krowy przed zagonem Servenedyjek, wydał się nagle zbójcy jakby mniejszy i wynędzniały. Koszula wisiała na nim żałośnie, a ramiona, wystające spod poszarpanego półkożuszka, były chude jak patyki. Obok niego na stołku przysiadł Cherchel, podobno dawnymi czasy minstrel na jednym ze skalmierskich zamków. Nie był to jednak ten gładysz, którego zbójca pamiętał. Policzki mu się zapadły, złote włosy wytarły, a nos, ani chybi złamany w jakiejś pijackiej burdzie, zrósł się krzywo. Kiedy sięgnął po kubek, by nalać sobie miodu, ręka mu się trzęsła tak bardzo, że Wekiera wyrwał mu naczynie. Ci dwaj z dawien dawna trzymali się razem – skalmierski fircyk w birecie z sokolim piórkiem i zwalisty zbój, który nie rozstawał się z nabijaną krzemieniami maczugą. Ale Twardokęsek powątpiewał, czy teraz Wekiera uniósłby swoją osławioną pałkę z jesionowego drewna.

– Ot, góra się z górą nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze. A myśmy wiele słyszeli, jaką dziwną losów odmianę wam zgotowali bogowie – gadał dalej Różnik, rzucając po bokach oczami. – Powinszować jeno, powinszować.

Zbójca nic nie odpowiedział. Spod oka przyglądał się dawnym kamratom i zachodził w głowę, ileż czasu minęło, odkąd Wekiera z Cherchelem pożegnali się grzecznie i odeszli z kompanii. Ani chybi pięć roków, obrachował w duchu. No, przecie nie dalej, jak siedm zim temu spaliliśmy pospołu klasztorek Cion Cerena na północnej grani Śmierdzionki. Ech, przednia była zabawa, wspomniał z rozrzewnieniem, jak ogienek zapłonął, a mniszki się po śniegu rozbiegły i uciekały na sosny…

– Kto by pomyślał – Cherchel mlasnął, obracając miód na języku – że prosto z Przełęczy Zdechłej Krowy w taką wysoką kompanię popadniecie? Żalnicki kniaź, Iskra, wiedźma. Istne dziwowisko.