Suchywilk nie miał bowiem dla eremitów żadnego szacunku i zupełnie nie dbał o ich przywileje. Kiedy im zastąpił drogę wychudły dziad w niegarbowanej skórze, kniaź aż się rwał, żeby mu jego własnym kosturem grzbiet otłuc. Dopiero jak go Koźlarz objaśnił, że tutejsze prawo każe kamienować każdego, kto na pustelnika rękę podniesie, Zwajca oprzytomniał nieco. Lecz dalej spode łba spoglądał, a z taką złością, że eremita sam pierzchnął ledwo kąsek chleba zjadłszy i tylko z daleka krzyknął, że w podzięce za szczodrobliwość pomodli się o ich zdrowie. Obietnicę ową nie wiedzieć czemu Suchywilk uznał za jawne szyderstwo.
Co mnie po jego modłach, narzekał do siebie. Raz, że nie modłów bogowie słuchają, ale jak im człek śmiały prosto w ucho coś wrzaśnie. Dwa, że Zwajców nie imają się eremickie modlitwy, bo nad nami żadne bóstwo nie panuje. Zresztą, skąd mnie wiedzieć, czy ten pustelnik to jaka świątobliwa persona, czy zwyczajny obłąkaniec albo łupieżca, co się na bezludziu przed opresją przytaił? Chleb zeżarł, ani okrucha nie zostawiwszy, tedy tyle jasne, że łapczywiec. A jego modły pies trącał!
Po prawdzie nie tyle sam Nawilski Ostęp złościł Suchywilka, ile dręczył go niepokój o córkę i wiedźmę, do której przywiązał się niezmiernie. O zbójcę nie dbał ni trochę, raczej sam przepędziłby go z radością, odkąd rozpatrzył się nieco w jego charakterze i nabrał przekonania, że herszt z Przełęczy Zdechłej Krowy czyha na dobytek Szarki. Podobnie karzeł był mu obojętnym: Suchywilk chętnie przysłuchiwał się sprośnym zagadkom, jednak miał wrażenie, że coś zanadto pokurcz wyszczekany i sprytny, by być prawdziwie uczciwym człowiekiem. Zresztą Szydło nierozważnie wygrał od niego w kości paradny kołpak ozdobiony czerwonym guzem, co Suchywilk miał mu za złe i traktował jako brak szacunku dla swej kniaziowskiej godności. W potrzebie pierwszy nogi za pas weźmie, myślał z goryczą, ani się obejrzy. Prędzej na zbójcę liczyć można, choć ten jeno dla zysku zostanie, bodajby mu chwost oparszywiał, łakomcowi. Ale jeśli ich Węży – mordowi pachołkowie opadną, na nic się zbójca przyda, choćby i najdzielniejszy. Jedyna nadzieja, że wiedźma zawczasu złą przygodę spostrzeże.
Najchętniej jednak wróciłby na gościniec. Pomniał jeszcze, jak szczeniakiem nieopierzonym wędrował tędy ku Górom Żmijowych: już wówczas okolica cieszyła się złą sławą i Suchywilk aż truchlał na myśl, że fanaberie żalnickiego księcia mogą wystawić na szwank nie tylko powodzenie ich przymierza, ale także zdrowie Szarki. Co prawda, jak wspomniał, że mu niewdzięcznica na pożegnanie ledwo głową skinęła, złość go ogarniała i gorycz niezmierna. Na Wyspach Zwajeckich rzemieniem by jej grzbiet wygarbował za podobną zuchwałość, jednak rozumiał, że najpierw trzeba na wyspy dowieźć, a potem tłuc. Co we właściwej kolejności zamierzał uczynić.
Byleby się ludziom przed oczy nie pchali nadmiernie, myślał z troską. Niby my daleko w Żalnikach, ale przecie i tutaj musiała dojść pogłoska o spichrzańskim karnawale. Nadto przy nich dobra sporo, juczaki obładowane i rząd na nich zwajecki, za co też można po łbie wziąć, bo ludziska Zwajcom niechętni.
Et, może trza było plunąć na książęce spiski i dziecka pilnować, pomyślał, spoglądając nieprzychylnie na owinięte łaciatym płaszczem plecy księcia. Kto wie, czy się tam jemu w południowych krajach od gorąca w umyśle nie pomieszało? Niby dobrze mieczem obraca, pomyślał dalej, wspominając spotkanie z prządką. Ale człek ma swoje miejsce pod niebem od bogów przypisane i nie powinien się kręcić jako smród po gaciach. Tymczasem myśmy Smardzowego szczeniaka z dobry tuzin lat nie oglądali w Krainach Wewnętrznego Morza. Gada Przemęka, że zapędzali się na żalnickie pogranicze, żeby języka zasięgnąć i w nastrojach się wywiedzieć, ale co z tego? Co z tego, że się kniaziowski syn po gościńcu owłóczył należycie? Jemu zdałoby się co rychlej wśród panów sojuszników kaptować, a nie samowtór wałęsać po oczeretach. Takoż i teraz – przemykamy się niby włóczęgi. Do czego to podobne?
Jakby którego z naszych Wężymord ze dworca wypędzić próbował, myślał dalej, przecie nie poszedłby po dobroci na wygnanie. Tymczasem ledwo ścierwo starego Smardza wrony rozdziobały, podniósł się na północy huczek, że jego szczenię wędruje w kohorcie Org Ondrelssena Od Lodu. I po co? Toć zrazu człek rozumiał, że żaden z bogów w ludzkie waśnie mieszać się nie będzie. O, gdyby natenczas na Wyspy Zwajeckie szczeniak podpłynął, nie ganialiby my dzisiaj po wykrotach. Wężymord jeszcze dobrze na tronie nie okrzepł, a i we Zwajcach inny zgolą był duch i odwagi więcej. Nim by się Zird Zekrun obejrzał, odbilibyśmy Rdestnik, a frejbiterów na rejach ich własnych okrętów obwiesili. A może, rozmarzył się odrobinę, może trafiłaby się sposobność, żeby szmat ziemi jaki za pomoc od żalnickiego gołodupca utargować. Najprędzej uścieską twierdzę i jeszcze zameczków kilka nad Cieśninami Wieprzy.
Cytadele owe z dawien dawno kłuły Zwajców w oczy, lecz mimo wysiłków nie potrafili ich na dobre opanować. Owszem, zdarzało się zameczki ograbić do gołych ścian, samej Uścieży nie wyłączywszy, lecz kniaź pragnął raz na zawsze opanować cieśniny. Chcąc owej sztuki dopiąć, Suchywilk był gotów na nielichy hazard, włączywszy jazdę po wertepach Nawilskiego Ostępu. Zwajeckie miecze bowiem słynęły w Krainach Wewnętrznego Morza i za byle wiecheć w służbę ich nie najmowano. Rozumiał więc Suchywilk, że Koźlarz będzie musiał słono zwajecką pomoc opłacić. Najlepiej zaś twierdzami.
Na razie jednak nie naciskał na młodziaka i wzmianek żadnych nie czynił o warunkach przymierza. Przeczekiwał, rozumiejąc, że lepiej, aby się sam wygnaniec rozpatrzył nieco po żalnickim władztwie i zrozumiał trudność swego położenia. Nie, aby zamyślał odstąpić od układów. Jednakże rzecz szła nie tylko o nadmorskie cytadele. Prawda, że na północy kochano się w złocie i klejnotach, lecz bardziej jeszcze szło o sławę i kniaziowski honor. Suchywilk rozumiał, że nadarza się okazja, by zawrzeć jeden z owych sławetnych targów, o których wciąż śpiewano pieśni po Wyspach Zwajeckich. I okoliczność ową zamierzał do cna wykorzystać. Zresztą, inaczej właśni wojownicy przegnaliby go precz z dworca.
Bowiem na Wyspach Zwajeckich kniaziowanie nie było rzeczą łatwą ni tanią. Raz po raz należało urządzać wystawne uczty, że zaś z całej północy złazili się do Suchywilkowego dworzyszcza wojownicy, nie żałowano miodu ni świeżej dziczyzny. Kniaziowski obyczaj nakazywał każdego gościa obdarować, czy to roztruchanem, czy wierzchowcem znakomitym, co takoż nie przyczyniało dobytku. Osobliwiej, że jak się chłopy popiły, to raczono się nie szatami ze srebrzystej kitajki, ale całymi okrętami – a gdyby się pozwolił komu w hojności wyprzedzić, tedy kiep byłby, nie kniaź. Suchywilk cierpiał więc na ciągły brak gotowizny i po części dlatego chadzał na wiking: aby nowego dobra nałupić i choć na chwilę opędzić się od stada przeżerających jego majętność wojowników. Na korzyść tych ostatnich trzeba rzec, że dość było krzyknąć, by wyruszyli na kolejną wyprawę.
A tutaj nowe wydatki idą, myślał posępnie Suchywilk. Dziewkę trzeba będzie wywianować, a nim jeszcze do wiana i zamążpójścia przyjdzie, oporządzić, przyodziać należycie, orszak jej zwołać między co znaczniejszymi pannami i nową siedzibę przysposobić. Tutaj kniaź zasępił się nieco na wspomnienie starego dworzyszcza Selli. Po najeździe Pomorców nigdy nie odbudowano go należycie. Sella kazała pokryć wypaloną skorupę nowym dachem, na owędzonych ścianach rozwiesiła pozłociste opony, lecz nie dbała nadmiernie o rodowe gniazdo i nigdy nie zagrzała w nim dłużej miejsca. Pędziło ją na wodę i częściej ją ludzie oglądali na okrętach gdzieś pod Żebrami Morza niż na suchym lądzie.
Sam Suchywilk nie miał serca do owego posępnego domostwa i radby je kazał do gołej skały rozebrać, ale nie zdarzyło się. Zanadto pragnął pochwalić się swoją piękną, nowo poślubioną małżonką o włosach koloru ognia. Zabrał ją na okręt, jak stała, w skórzniach i baranim kożuchu, a Sella też nie oglądała się zanadto za siebie. Ot, ledwo drzwi zawarła na skobel. Ciekawym, czy wciąż domiszcze stoi, zastanawiał się Suchywilk, tyle lat przeszło. Sam niechętnie zaglądał na wyspę, choć nie z lęku przed gadkami, które się po północy podniosły po śmierci Selli. Gadano wówczas otwarcie, że nad dworzyszczem, wedle którego rodzice Selli przedwczesną śmiercią z tego świata zeszli, ciążyło boskie przekleństwo i ludzie niechętnie doń zachodzili.