– Co próbujecie mi powiedzieć, matko? – Zarzyczka przygryzła drżące wargi.
– Powiadają teraz, że Thornveiin schroniła się w Spichrzy, ponieważ Vadiioned wymordował jej braci. Lecz jest również prawdą, że kiedy wjeżdżała na stok Jaskółczej Skały, była brzemienna, zaś ojcem dziecka był Vadiioned, jej syn. Tak właśnie dopełniła się klątwa Fei Flisyon. Poprzez kazirodztwo.
– Poślubiła władcę Spichrzy… – cicho powiedziała księżniczka.
– Który uznał jej syna – dopowiedziała przeorysza. – Pan miasta był stary. Jego trzy małżonki zmarły, nie donosiwszy płodu i obawiał się, że zejdzie bezpotomnie. A dziecko Thornveiin, choć zrodzone z incestu, nosiło w sobie krew najpotężniejszych panów Krain Wewnętrznego Morza. W tamtych czasach Spichrza nie była ani potężna, ani równie piękna jak dzisiaj, więc przyjął ją wraz z dzieckiem i poślubił. Oszalały z rozpaczy Vadiioned stał pod murami miasta, ale go nie zdobył, zaś Thornveiin nie chciała nawet wyjść na blanki, kiedy ją przyzywał. I tam właśnie jej syn przeklął Kii Krindara Od Ognia I Miecza, który pozwolił, by stała się podobna niegodziwość. Znieważony bóg odszedł z Gór Żmijowych, zaś Vadiioned ogłosił się nieśmiertelnym i przybrał boskie imię. Później zaś zginął i spichrzańscy panowie sięgnęli po dziedzictwo Kopienników w Górach Żmijowych. Nie uchodziło, by okrzyczano ich bękartami zrodzonymi z występnej unii matki z synem, ledwo więc Thornveiin zamknęła oczy, poczęto niszczyć jej pisma i wizerunki, a na koniec sfałszowano też pamięć o przekleństwie Fei Flisyon. Wszystko prócz tego, co zostawiła w opactwie. Chciałabym podarować ci jej księgi, księżniczko.
– Dlaczego? – spytała podejrzliwie. – Nie jestem medyczką, nie potrafię leczyć. Powinno się je raczej posłać na uniwersytet. Dość wszechnic po Krainach Wewnętrznego Morza.
– Nie sądzę – potrząsnęła głową mateczka. – Nigdy się nie zdarzyło, aby posłańcy z uniwersytetów czy zwyczajni lekarze zastukali w nasze wrota. Potrafię zrozumieć, że lękali się gniewu Fei Flisyon. Lecz po tym, jak bogini usnęła w grotach Traganki, nie sądzę, by klątwa miała cię dosięgnąć poprzez pisma Thornveiin.
– Ponieważ dosięgła mnie znacznie wcześniej – odparła głucho. – Czy to chcecie mi rzec, mateczko?
– Nie, dziecko – przeorysza delikatnie dotknęła jej ramienia.
– Odkąd pamiętam, opowiadano mi o przekleństwie Zird Zekruna, matko. Dorastałam w jego cieniu, świadoma, że kara została jedynie odroczona i pewnego dnia bóg Pomortu zażąda spłaty długu. Zaś w zwierciadłach Nur Nemruta zobaczyłam Szaloną Ptaszniczkę i jeśli istotą klątwy ma być szaleństwo, wolę zawczasu przeciąć sobie żyły.
– Dlaczego właśnie szaleństwo?
– Ponieważ Ptaszniczka spoglądała na mnie moją własną twarzą, matko, i znała moje wspomnienia! – urwała, bo wciąż nie potrafiła opanować strachu, gdy przed oczyma stawała jej chmara gołębi opadających na wezwanie Ptaszniczki. – Niewiasta, która zaprowadziła mnie do świątyni, powiedziała, że umysły bogów są inne niż nasze. Odmienne i potężniejsze, jednak mają dziwną skłonność. Do przywracania tego, co było. Naśladowania. Więc czasami dzieje się tak, że coś, co było już wcześniej, powtarza się znowu wedle starego wzorca i jeszcze raz, i bez końca. I… – głos Zarzyczki załamał się – to sięga dalej, niż potrafię zrozumieć.
– Szalona Ptaszniczka, Thornveiin – z wolna powtórzyła przeorysza. – Czy nie przyszło ci na myśl, że przywoływano przepowiednie, aby cię przerazić tak dalece, że na koniec sama zadbasz, aby się dopełniły? Widzisz, dziecko, Thornveiin nigdy nie przestała spisywać receptur i medykamentów, nawet wówczas, kiedy musiała rozumieć, że jej spadkobiercy będą próbowali je zniszczyć. I na koniec, kiedy była bardzo chora, powierzyła je naszemu klasztorowi… – urwała, marszcząc brwi. W jej twarzy pojawiło się coś bardzo dziwnego.
– Mateczko? – niespokojnie spytała księżniczka.
– Była chora – powtórzyła z wysiłkiem opatka. – Wycieńczona latami spędzonymi na wygnaniu, tak przywykłam myśleć. Nigdy się nad tym wcześniej nie zastanawiałam, księżniczko. Póki nie wspomniałaś imienia Szalonej Ptaszniczki. Nie spisujemy kronik, ale z tamtych czasów pozostał katalog zmarłych. Mamy obyczaj, księżniczko, wpisywać weń daty śmierci dobroczyńców opactwa, aby po kres czasów siostry modliły się w ów dzień o ich odpoczynek. Tak, teraz pamiętam wyraźnie – jeszcze bardziej zmarszczyła brwi. – Nie więcej niż jedna linijka pomiędzy imionami zmarłych sióstr. „Oto zmarła żalnicka księżniczka, dobrodziejka nasza miłościwa, srogo doświadczona boskim przekleństwem, która u kresu żywota wstąpiła na ścieżkę Ptaszniczki; oby po trudach spotkała zasłużony odpoczynek…”
– Była obłąkana – wyszeptała bezdźwięcznie Zarzyczka. – Przed śmiercią Thornveiin pochłonęło szaleństwo. I jeśli mnie przeznaczono to samo…
– Zbyt mało wiemy o przeznaczeniu – przerwała ostro przeorysza. – Ale mamy świadomość, że tak naprawdę jest tylko jeden grzech. Brak nadziei.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Kiedy żalnicki wygnaniec oznajmił chęć wyprawy w Nawilski Ostęp, Suchywilk począł tak bluźnić, aż listowie na drzewach więdło, zaś wiedźma pokraśniała i umknęła w popłochu. Skoro jednak Koźlarz poradził kompanię rozdzielić, Suchywilk otrzeźwiał w jednej chwili. Zwajca bynajmniej nie dowierzał książątku i ani myślał puścić go sam opas. Nie wiedzieć, w jakową matnię nas pośle, pomyślał podejrzliwie, kiedy wygnaniec cierpliwie tłumaczył mu drogę poprzez Wilcze Jary, szlachecką okolicę, która rozpościerała się w górze traktu. Objaśnień Suchywilk wysłuchał, jak przystoi, a potem podsunął księciu pod nos wielki jak bochen chleba, zaciśnięty kułak, i obiecał solennie, że ani kroku się bez Koźlarza nie ruszy.
Teraz więc jechał wąską, wydeptaną przez dzikiego zwierza ścieżką i wcale nie był rad z własnej popędliwości. Bowiem Koźli Płaszcz uśmiechnął się tylko półgębkiem, jak miał we zwyczaju, i rzekł, że pięknie prosi do towarzystwa, lecz zdawało mu się, że nieroztropnie będzie ostawić białogłowy same na gościńcu. Tu Suchywilk gębę rozwarł do dalszych wrzasków, lecz niefortunnie przypomniało mu się, iż w tej ostatniej rzeczy wygnaniec może mieć słuszność. Niewiasty nie miały wstępu w Nawilski Ostęp, a po prawdzie, żaden człek na umyśle zdrowy nie pchał się weń z własnej woli. Zwajecki kniaź próbował to po dobroci wykładać księciu, lecz ten zaparł się jak głupi. Nieustępliwość Koźlarza tylko utwierdziła Suchywilka. Najpewniej książątko w Ostępie jaką tajną sprawkę ukartowało, myślał sobie. Przecie nie ciągnie w głuszę grzybów zbierać.
Inna rzecz, że wędrówka przez Nawilski Ostęp, odwieczną siedzibę żalnickich eremitów, niezmiernie irytowała kniazia. Suchywilk żadnym sposobem nie potrafił pojąć, czemu jakikolwiek włodarz z dobrej woli miałby przekazać równie wielki kawał puszczy we władanie pustelniczej hołocie. Taki szmat lasu na zmarnowanie wydać, myślał, spoglądając na krzepkie, rozrośnięte dębczaki. Co za kraj parchaty! Gdzie człek nie nastąpi, jeno dziwy, bogi i cudactwa. Będą dęby stać, póki nie zmarnieją i czerw ich ze szczętem nie zeżre. Ot, iście żalnicka durnota i marnotrawstwo. Równie dobrze ogień mogli pod las podłożyć.
A czemu niewiastom do Ostępu wjechać nie lza, źlił się dalej Suchywilk. Bo ich widok eremitom w modlitwach szkodzi i do myśli o światowych uciechach skłania. A kto niby patrzeć przymusza? Niechże lepiej jeden z drugim nosa z krzaków nie wystawia, tedy go światowa pokusa ominie. Na zwierza polować wzbroniono, bo szlachetni pustelnicy ze wszelkim żywiszczem w pokoju żywią. Drzew wycinać nie można, a kto by spróbował, temu książęcy pachołkowie kiszki wypuszczą. Chrustu wynosić nie wolno, ni ścieżek porządnych w gęstwie wycinać, dodał ze złością, kiedy koń potknął się o wystający korzeń. A wszystko po to, by pustelnikom w medytacji i pokucie nie zawadzać. Et, obłąkaństwo!
Gospodarskie troski widać jawnie rysowały się na obliczu kniazia, bo Przemęka rzucił mu pocieszająco, że rychło dotrą do celu. Suchywilk wcale się nie uradował. Co nas dobrego w Nawilskim Ostępie może spotkać, dumał smętnie, toć to dzicz nietrzebiona. Najwyżej nowa się prządka napatoczy czy inne plugastwo. Albo jeden z pustelników, próżniaczysk między krzakami pochowanych!