Wreszcie roztkliwił się zbójca tak dalece, że ruszył na poszukiwanie wiedźmy. Wiedział, że błękitnooka niewiastka dzieli posłanie z Szarka, więc próbował ją zmacać i na ubocze wyciągnąć. Na nieszczęście potknął się o kamień przy palenisku i narobił hałasu, padając gębą w ciepły jeszcze żar. Zwajecki kniaź przebudził się, porwał zbójcę za kapotę i potężnym kopniakiem precz przepędził. Sponiewierany Twardokęsek wałęsał się jeszcze bezradnie, rozpamiętując własną krzywdę, aż wreszcie przewrócił się pod jaśminowym krzakiem. Zdało mu się we śnie, że wokół unosi się wonny zapach jaśminowych kwiatów i czyjeś ciepłe ręce okręciły go troskliwie opończą. Lecz gdy ocknął się od porannego chłodu, nie wymacał przy boku wiedźmy, tylko poczuł na twarzy cuchnący oddech zwierzołaka. Bydlę zwinęło się wygodnie przy jego szyi i gapiło prosto w twarz połyskliwymi ślepiami. Zbójca zerwał się pospiesznie, nie dbając zupełnie o potworka, który ocierał się o cholewy jego butów. Nienawidził plugastwa, naprawdę nienawidził. Ale im większą niechęć okazywał zwierzołakowi, tym skwapliwiej się doń bydlę łasiło.
Przy tym wczorajsze pijaństwo mocno dawało mu się we znaki – może dlatego nic nie spostrzegł. Aż do chwili, gdy prowadzący orszak Koźlarz przystanął w przewężęniu traktu, między dwoma pochyłymi sosnami. Kobyłka parsknęła niespokojnie, więc zbójca popatrzał baczniej. Sionko stało wysoko, rzucając zmienne refleksy na pnie drzew, zaś spomiędzy korzeni jasno połyskiwał piasek. Nagle zbójcy zdało się, że na ścieżce lśni coś nieznacznie.
– Prządka! – wrzasnął co sił w piersiach. – Konie zawracajcie, psiakrew, zawracajcie konie!
Lśnienie zamigotało słabo. Wierzchowce poczęły się płoszyć i stawać dęba. Nie lubią krzyku, pomyślał machinalnie zbójca, dając znak pozostałym, by cofnęli się, nim przyczajony na ścieżce potwór skoczy na którego z jeźdźców. Dobrze, żeśmy samą sieć ominęli, pomyślał z ulgą i właśnie wtedy za jego plecami rozległ się przeraźliwy kwik. Srokaty ogier szarpnął się rozpaczliwie. Karzeł, jak co dzień przyodziany w pstrokate błazeńskie szmatki, co tchu wyprysnął z kulbaki. Skoczył na oślep ponad końską szyją, zarył kolanami w piasek.
Szarka pochwyciła go zgrabnie, podciągnęła do góry, z niedowierzaniem patrząc na srokacza, który wyrywał się niewidzialnej pajęczynie. Im mocniej się szamotał, tym głębiej sieć orała jego skórę. Z początku nieznaczne szramy w mig rozrosły się w głębokie, krwawe bruzdy. Ogier zakwiczał głośniej, padając na przednie nogi, a Szarka uczyniła nieznaczny ruch. Skrzydłoń wizgnął i karzeł przywarł mocniej do pleców dziewczyny. Byleby się nie rzuciła z mieczem przeciw prządce, pomyślał z trwogą zbójca, przepatrując wolnej drogi po boku traktu. Nie wiedzieć, czyli podobne plugastwo można mieczem zmacać. Nie wiedzieć takoż, kędy krąży. A może, przemknęło mu przez łeb, może jeno z przypadku karzeł na sieć nastąpił, może prządka w inszym miejscu przytajona? Przecie niejedną sieć snuje, przecie mogła sobie gdzie pójść.
– Bokiem – wyszeptał do wiedźmy, która jakimś sposobem znalazła się zaraz tuż przy nim. – Bokiem się przekradajmy, między drobną sośniną.
– Tamtędy się ni mysz nie prześlizgnie – odpowiedziała zbielałymi z przerażenia wargami. A żeby cię sparło, syknął w myślach zbójca. Po co nam wiedźma, skoro byle prządki nie potrafi zawczasu wypatrzeć? Żadnej pomocy z niej nie masz, tylko w potrzasku oczyska wytrzeszcza i kracze niby wrona.
Pożółkłe zielsko między sosnowymi pniami zachwiało się lekko, jakby szarpane utajonymi nićmi.
Srokacz stęknął jeszcze raz głęboko, zadygotał na całym ciele. Zad zwierzęcia pokrywała krew, podgięta dziwnie tylna noga trzymała się na strzępach ścięgien. Do kości go zaraza porąbała, pomyślał zestrachany zbójca, stalą by człek podobnej sztuki nie dokazał. Kręcił głową, starając się wypatrzeć po drgnieniach migotliwej sieci, skąd nadchodzi potwór i kogo sobie upatrzy na następną ofiarę, lecz na darmo.
Ponoć Kea Kaella zesłała je na Żarniki, kiedy się po – waśniła z tutejszą panią, przypomniał sobie. Potem niesnaska między boginiami ustała, jako zwykle bywa, lecz prządki wcale nie zamierzały precz znikać. Przyczajone przy leśnych traktach snuły swoje niewidzialne nici ponad ścieżkami, aby znienacka opuścić je na nieostrożnych przechodniów. Najgorsza, że nikt za bardzo nie wiedział, jakim sposobem je wniwecz obrócić. Ogień nie imał się sieci, a jeśli który śmiałek próbował z mieczem na nie iść, tedy się rychło przekonywał, że bardzo trudno zmacać żelazem coś, czego nie dostrzegają oczy. Nadto prządki uwijały się skrzętnie wśród pajęczyny, wedle życzenia ścieśniając i luzując sieci, tak iż jeden nieostrożny krok przesądzał o niewidzialnej śmierci.
Z czasem ludziska przyzwyczaili się – bo też człek do wszystkiego potrafi przywyknąć. Miejscowe chłopstwo wiedziało wyśmienicie, gdzie potwór przytajony. Zazwyczaj skrupulatnie omijano te ścieżki, a jak się trafił nieostrożny wędrowiec z obcych stron, nie żałowano go zanadto. Tym sposobem prządki nie głodowały, wszelako dla pewności wieśniacy od czasu do czasu popędzali w sieć wieprzka albo kozę. Nakarmione plugastwa podciągały wówczas nici w korony drzew i popadały w drzemkę wysoko w sieci. I tak sobie od wieków pospólnie bytowano na żalnickim pograniczu.
Ciało dogorywającego ogiera sunęło po piaszczystej drodze. Zbójca patrzał i bał się uczynić choćby jeden ruch. Dojrzał, jak Szarka odwraca się z lekka ku potworowi i niespiesznie sięga po zatknięte u pasa gwiazdki. Oczy rozszerzyły mu się z przerażenia, ale dziewczyna uczyniła uspokajający ruch i zbójca pojął. Sieć, która wcześniej cięła niczym stalowe ostrze, nie mogła ciągnąć zwierzęcia. Musi tam być cokolwiek innego, pomyślał. Sama prządka. Przełknął ślinę. Na żółtym, pobrużdżonym śladami końskich kopyt piasku lśniło coś podobnego do ślimaczego śluzu. Zrządzenie losu, pomyślał gorzko zbójca, że słoneczko jasno świeci, bo w pochmurny dzień nijak tego by cziek nie wyślepił. Jeśli nie w tym całe nasze szczęście, że przed śmiercią na plugastwo popatrzym.
Rudowłosa zmrużyła oczy i bardzo powoli podniosła gwiazdkę. Zbójca mimowolnie wspomniał wielki plac przed pałacem dri deonema i jego gospodarza z drobnym, srebrzystym kawałkiem żelaza w czole, kiedy kopał zapylony bruk. Uda się jej, pomyślał z nadzieją, uda się, gadzinie.
– Nie – powiedział cicho żalnicki książę. – Nie próbuj.
Zbójca nie spostrzegł, kiedy wygnaniec zsunął się z siodła. Szedł bezszelestnie po piasku ku końskiemu ścierwu. Zrzucił płaszcz z łaciatej koźlej skóry i słońce połyskiwało na ogniwach lekkiej kolczugi, lecz Twardokęsek nie sądził, aby mogła ona zatrzymać prządkę. Przed sobą oburącz trzymał Sorgo, potężny miecz żalnickich panów. Zbójca poczuł coś na kształt niechętnego podziwu, bowiem każdy krok mógł spłoszyć potwora lub co gorsza doprowadzić księcia na jedną z niewidocznych nici. Nagle potwór zamigotał, poruszył się niespokojnie i bardzo szybko, nazbyt szybko, by Twardokęsek widział, jak skacze ku Koźlarzowi, zaatakował. Sorgo opadł. Tylko jeden raz. Rozdzierający skowyt potwora poraził zbójcę, ledwo zdołał utrzymać spłoszonego konia.
Potem też się za bardzo nie przypatrywał. Nie wiedział, czy prządka zdechła do cna, czy też po spotkaniu z mieczem żalnickich kniaziów postanowiła znaleźć sobie przytulniejszą siedzibę. Dość, że strzępy pajęczyny poczęły na nich spadać ze wszystkich stron, pobladłe i zmętniałe, niczym kożuch na zsiadłym mleku. Długie, lepkie pasemko przylgnęło do gołego karku zbójcy, aż wzdrygną} się z obrzydzeniem. Starł je chustą i popędził naprzód konia, rozumiejąc, że trza się wyrywać póki czas, a prządka, jeśli wciąż dycha, zajęta żalnickim księciem. Reszta kompanii poniekąd wpadła na tę samą szczęśliwą myśl albo zestrachane konie same się naprzód puściły.
Przystanęli dopiero na przestronnej polance po drugiej stronie wzgórza. Żalnicki książę starannie wytarł Sorgo z mlecznej mazi. Miecz wykuty w ogniach Kii Krindara, pomyślał zawistnie zbójca, nie dziwota, że straszydło rozpłatał. Niechby dać zaprzańcowi kawałek zwyczajnego ostrza, ciągnął z rosnącą złością, wnet by zaczął portkami trząść i precz uciekł. Żadna sztuka pomorek siać, jak człek podobny szarszun w ręku trzyma, pospolity tchórz by tego dopiął.