Изменить стиль страницы

Kiedy skończyła, oczy zbójcy zabłysły.

ROZDZIAŁ DRUGI

Nawał wrzasków, pstrokatych kolorów i dziwnych woni niemal ogłuszył księżniczkę. Nigdy wcześniej, pomyślała ze zdumieniem, nigdy wcześniej nie byłam na targowisku, nie wykłócałam się o cenę wyschłych na wiór obwarzanków i nie kosztowałam ciastek z makiem o tak sprośnych kształtach. Jednak cała spichrzańska jaskrawość i zgiełk wydawały się jej dziwnie odległe, zamglone. To nie jest mój karnawał, pomyślała z niespodzianym przestrachem. Maski żmijów na kramach i wywieszone w oknach kamienic płachty z prośbami do Nur Nemruta – to też nie moje. Ani kuglarze, którzy hałaśliwie wabią przechodniów do namiotów, ani wesołkowie żonglujący pochodniami wprost nad kapeluszami pątników. Ani tłum przybrany na pamiątkę żmijów w odświętne barwy żółci i złota. Pulchne mieszczki o zadowolonych, nalanych obliczach. Wrzaskliwe, wygadane przekupki w spódnicach sztywnych od krochmalu i wysokich bieluśkich czepkach. Ich mężowie z długimi kopiennickimi kordami u pasa i nosami poczerwieniałymi od skalmierskiego wina. Żadnego z nich nie zobaczyłabym dzisiaj z murów uścieskiej cytadeli.

W Żalnikach bowiem od śmierci starego kniazia nie świętowano Żarów. A przecież, zamyśliła się, zawsze znalazła się służebna, która powiesiła w mojej komnacie choćby płócienną żółtą wstążkę. I kiedy kapłani Zird Zekruna schodzili do przybytku – bo żaden nie ośmielił się w tę noc pozostać w cytadeli – zawsze ktoś potajemnie przyniósł mi kawałek miodowego placka. A potem siedziałam z Wężymordem w sali wspartej na ciężkich, dębowych pniach. Ogień buzował na palenisku, jako że w wichrowej Uścieży nigdy nie ma prawdziwego lata, a my graliśmy w szachy na poczerniałej ze starości ławie, póki nie nastał świt. Przy kominie wylegiwały się psy, stare i prawie ślepe, niezdatne do polowania. I wiedziałam, że jeśli podniosę wzrok, zobaczę na powale poskręcane kształty żmijów – gdyż cytadelę w Uścieży zbudowano w czasach, gdy dawni kniaziowie wciąż czcili skrzydlate węże nieba. Jednak nigdy nie patrzyłam w górę, a Wężymord w milczeniu nalewał do roztruchanów ciężkie, skalmierskie wino. I tak upijaliśmy się bez słowa w noc Żarów, najświętszą z nocy, nad szachownicą, na której żadne z nas nie mogło wygrać.

Dlaczego teraz o nim myślę?, przestraszyła się. Dlaczego przed oczami mam tamtą milczącą salę i przyciszone skomlenie psów?

Wiedźma zaśmiała się niskim, ochrypłym śmiechem i pociągnęła Zarzyczkę głębiej w tłum pomiędzy kramami. Zamyślali pokręcić się trochę po rynku, a potem świątynnym gościńcem pójść ku wieży Śniącego i wedle zwyczaju pokłonić się bogowi. Co prawda, pobożność ta wydawała się księżniczce nader szczególna u wiedźmy, zbója, rudowłosej Zwajki i karzełka, z którego mowy jawnie wnioskowała, że nie żywi większego szacunku dla świętości. Nie oponowała jednak. Pozwalała, by chropowata wiedźmia ręka ciągnęła ją między budami, jadła lukrecję i mrużyła oczy od południowego słońca. Właściwie było jej wszystko jedno.

Nie zdołali się jednak przepchnąć na środek rynku. Pątnicy w chłopskich opończach tłoczyli się wzdłuż drogi pochodu, który rychło miał ruszyć ku świątyni, i na koniec niziołek postanowił, że trzeba najgorszą ciżbę przeczekać. Mam znajomka, który w czas Żarów taras gapiom wynajmuje, powiedział. Procesja tędy przechodzi, więc się wszystkiemu należycie przypatrzymy. A kiedy się ludziska w spokojności rozlezą, wtedy sami na wierch wejdziemy i pokłonimy się Nur Nemrutowi.

Dopiero w podcieniach zasobnej kupieckiej kamienicy księżniczka spostrzegła, że kompania zmalała.

– Tak mi się coś zdaje, że jednak się nie pojawią – powiedziała, kiedy za karłem zatrzasnęły się wielkie drzwi, na których odlany w brązie Vadiioned majestatycznie prowadził swoją armię przeciwko Żalnikom.

– Ja też zaczynam tracić nadzieję – lekko odparła Szarka.

– Kto? – Wiedźma wytarła lepkie od syropu palce w warkocz peruki. – Kto się nie pojawi?

– Zabójcy – wyjaśniła wciąż nie stropiona Szarka.

– Więc dla własnej ciekawości wystawiliście nas pod nóż skrytobójcom? – uniosła brwi Zarzyczka. – Zbójcę precz odesławszy, żeby jeszcze łacniej morderców ściągnąć? Na niewiasty, co samotrzeć i bez pachołków po mieście się włóczą?

– Nie – odparła lekko Szarka. – Wiedźma was w miasto iść prosiła, nie ja. Z własnej woli poszliście i własna ciekawość was gnała. Zaś o rzezi nie mówcie, póki u mnie miecze przy pasie i póki nad nami jadziołek krąży.

W tejże chwili dźwierza otwarły się ponownie, a w szparze ukazało się zadowolone z siebie oblicze karła; dał znak, by co rychlej wchodziły.

– Zresztą na razie i moja, i wasza ciekawość na nic – odezwała się na ciemnych, spiralnych schodkach Szarka. – Darmo się spierać.

– Czegoście tacy ciekawi? - dopytywał się z góry zasapany niziołek.

– Kto na księżniczkę nastaje – objaśniła go niepomna na przyciszone syknięcie Szarki wiedźma.

– To nie wiecie? – zdziwił się karzeł. – Cała spichrzańska cytadela szumi o spisku. Widzicie, księżniczko, nasza dobra pani Jasenka uroiła sobie, że się z wami książę ożeni. I z owego urojenia taka ją cholera zdjęła, że posłała w miasto swego sługę, Zajęczą Wargę, żeby siepaczy zgodził, co by was cichaczem zarżnęli. A nie była to pierwszyzna, bo zawdy, jak się w cytadeli nadobniejsza dworka pokazała, rychło ją pachołkowie z kanału wyławiali. W skórzanym worze…

– Widziałam go – przerwała zdumiona Szarka. – W żebraczej gospodzie, wedle szpitalnego muru. Widziałam człeka z zajęczą wargą, jak obiecywał bandytom zapłatę. Ale ni przez myśl mi nie przeszło…

– Jednak widać w Zajęczej Wardze iście zajęcze serce biło, bo się przed świtaniem własnym sumptem obwiesił – mówił dalej karzeł. – Może i lepiej, że na oprawców nie czekał, gdyż książę wielce nań zawzięty. Dziwna rzecz – podjął po chwili milczenia – jako on tę nałożnicę miłował, choć przecie ani najcudniejsza w Spichrzy była, ani rozumniejsza nad inne niewiasty. Nawet mu syna przez te wszystkie lata nie donosiła. A teraz nieżywa w zamkowej kaplicy leży, żyły sobie pomorckim nożem przecięła. List przy niej znaleźli, ale co w nim książę wyczytał, nie wiedzieć, bo się w swoich komnatach zawarł i nikt do niego przystąpić nie śmie, nawet własna matka. A kapłanów, co z wieży z pociechą przyszli, precz popędził słowami tak grubymi, że strach brał słuchać. Ot, już my na tarasie! – otwarł drzwiczki.

W istocie jednak nie był to taras, tylko cały ogród nasadzony w ogromnych donicach na dachu kupieckiej kamienicy: grunta bowiem były w mieście tak drogie, że sami tylko najzasobniejsi mieszczanie mieli prawdziwe ogrody, a i to nie przy rynkach, ale dalej na zboczach Kur działki.

Księżniczka z ulgą wyciągnęła się na kobiercu. Zbyt długo chodziła między kramami i kolano zaczynało ćmić tępym, upartym bólem. Przymknęła oczy i wystawiła twarz ku słońcu, które wtoczyło się już ponad wieżę Śniącego. Z wolna ogarniał ją senny, otępiający upał, a myśli znów pobiegły ku Uścieży. Przypomniała sobie ciemną sylwetkę Wężymorda na murze nad bramą, kiedy z orszakiem kapłanów odjeżdżała ku Spichrzy. Był chłodny, wiosenny dzień, a brudnosiwe niebo zdawało się opierać na wieżach cytadeli. Od Cieśnin Wieprzy krzyczały mewy.

– Widziałaś go?

Rudowłosa wojowniczka siedziała nad samą krawędzią dachu, z nogami podciągniętymi pod brodę, i przypatrywała się jej uważnie. W ostrym świetle jej oczy były zielone jak świeże wiosenne liście.

– Nie wierzę, księżniczko – uśmiechnęła się – że wałęsałaś się po mieście bez powodu. Może przekonasz księcia Evorintha, że poszłaś pokłonić się Śniącemu, ale mnie podobna opowieść nie zadowoli. Ani mnie, ani pomorckich kapłanów, jak sądzę. Musiałaś mieć z kimś spotkanie. Z kimś niebłahym, bo dla byle igraszki nie wymknęłabyś się sługom Zird Zekruna. Czy nie z kimś, kto z początkiem wiosny przybił na Tragankę dziwacznym, południowym okrętem o sześciu rzędach wioseł po obu burtach? Kimś, kto nosi na plecach Sorgo, miecz żalnickich kniaziów, zaś przy jego boku wędruje kapłan Bad Bidmone i najemnik o imieniu Przemęka?