– Pohamujcież się, wielmożna pani Gaikowa – odparł śmiało Szydło. – Nie wiecie, z kim sprawa, a ujadacie jako psi do księżyca. My z samego dworu księcia Evorintha idziemy, ale prócz świeckiej, inna jeszcze na was kara spaść może, bo wy nam w świętej sprawie zawadą stajecie. Widzicie te dwie szlachetne panny? – Wskazał na Zarzyczkę i Szarkę, która, wedle Twardokęska, z trudem hamowała wesołość. – One u samej księżnej pani we fraucymerze służą, a na wieść o nieszczęsnym napadzie szczuraków podjęły wielkie a szlachetne ślubowanie.
– Ślubowanie? – mieszczka wytrzeszczyła oczy: po jej okrągłym obliczu rozlał się wyraz nabożnego zdumienia. – Jakież ślubowanie?
– Ano takie – dobitnie rzekł niziołek – że sploty własne dziewicze obciąć poprzysięgły, a rycerzom prawym je oddać na cięciwy do łuków. A póki ślubowania nie dopełnią, milczeć obiecały i dlatego jeno waszą bezczelność cierpią.
– A w czem niby ichsze włosie łukom ma dopomóc? – podejrzliwie spytała Gaikowa.
– Wtem mianowicie – wyjaśnił karzeł – że przeciwko plugastwu obmierzłemu nie samo żelazo, ale dziewicze sploty w cięciwach, modlitwa czysta i ślubowanie najwięcej zaszkodzić mogą. Trza jeno pierwej łuki w świątyni Śniącego pobłogosławić a wodą z cudownego źródła poświęcić. I jak się potem zmaca szczuraka strzałą z takiego łuku, to ani odmienić się przeklętnik nie zmoże, ani pod ziemię nie ucieknie.
– A nie szucicie sobie aby ze mnie? – dopytywała się mieszczka. – Prawdę gadacie?
– Gdzie bym śmiał z takiej sprawy igry czynić? – z potępieniem pokręcił głową. – Toż patrzajcie, pani Gaikowa, na tę szlachetną pannę – ukłonił się przed wiedźmą. – Ja wam jej imienia ni rodu rzec nie mogę, taka by was trwoga zdjęła i zadziwienie, ale spójrzcie, jak się dla owego ślubowania postrzygła. – Wiedźma odsunęła nieco chustkę, odsłaniając skraj pokiereszowanej głowy.
– Olaboga! – Mieszczka splotła dłonie na piersi; palce miała, jak pęto świątecznych parówek. – Oj, strach patrzeć!
– Tedy widzicie, że z was nie dworuję, bo i kto by się poważył na podobną rzecz dla samej drwiny? Ale skoro żeście nam drogę zastąpili, pani Gaikowa, rzeknijcież, gdzie tu najbliżej do jakiego zacnego balwierza.
– Prosto na sąsiedniej ulicy balwierz siedzi – odparła do reszty stropiona mieszczka. – Małżonek mój nieboszczyk do niego chadzał.
– Tedy wybaczcie, pani Gaikowa – pokłonił się nisko – że uchodzim, ale pilno nam ślubowania dopełnić.
– Zaczekajcież! A rzeknijcie mi jeszcze, czy jeno dziewicze włosy przeciwko szczurakom sposobne? – spytała zaaferowana Gaikowa.
– No – karzeł udał namysł – najpierwej dziewicze… Ale gadają ludzie, że jeśli ślubowanie ze szczerego serca poczynione, to i wdowa czysta postrzyc się może, a i mężatka nawet. Byle zacna i nie latawica – pogroził palcem.
– Bóg wam zapłać – uradowała się mieszczka. – A pannom szlachetnym uszanowanie moje i zdrowia wszelakiego życzę, i szczęścia za ich mężne serce i postanowienie. Bywajcie zdrowi.
– Bywajmy – łaskawie zgodził się Szydło. Ledwo pani Gaikowa zniknęła za rogiem, Szarka zaniosła się śmiechem.
– Toż ona prawdziwie gotowa się do gołej skóry wygolić – zauważyła z potępieniem księżniczka. – A wstyd będzie, jak się ludzie dowiedzą, że to tylko figlik złośliwy.
– I dobrze – zajadle odparł karzeł – bo wstrętna baba, gruba, sprośna i zadufana. Wlazła na mnie jak krowa, trzewik mi przydeptała, a jeszcze mordę drze i wyzywa. No, obaczym teraz, jak się po postrzyżynach będzie baba rozpychać. Dobrze, że w karnawał przebierańców wszędy co niemiara, bo inaczej niełatwo byłoby babie wmówić, żeście dworka – łypnął ku Szarce. – Panny z fraucymeru rzadko wdziewają podobne stroje.
– A mnie się zdaje – zaśmiała się w odpowiedzi – że i wasze współczucie, księżniczko, i twoja radość, Szydło, przedwczesne. Bo pewnie pani Gaikowa w tejże chwili kumoterkom o ślubowaniu opowiada i nim wieczór nastanie, każe się pół mieszczaństwa do gołych czerepów ogolić.
– Może to być – przytaknął zbójca. – Dziwna jest w ludziach chęć, żeby za tymi, co od nich wyżej siedzą, jako owce durne leźć i to samo czynić. Dość, by się jakie co bardziej bzdurne szatki na książęcym dworze pojawiły, a nie minie miesiąc, w każdym zadupiu je widać. Ot, jedzie człek lasem i drwala widzi. Chłop jak byk, z siekierą, spocony, nieochędogi, ale na zadku co ma? Ano, rajtuzy pstrokate, iście jako dworscy sodomici! – splunął. – A na nogach? Toż nie łapcie z łyka, jako drzewiej bywało, ale trzewiki z zakręconymi noskami. Ledwo w tych trzewikach po krzakach leźć może, sam sobie fikuśne noski nieraz przydepcze i na pysk się przewróci, ale on ninie pan! Żadnego porządku, żadnego uważania…
– Pomyślałby kto – roześmiała się Szarka – że zbójca przeciwko wszelkiemu porządkowi winien występować. Tymczasem ty, Twardokęsek, jesteś tradycjonalista zagorzały jak mało kto.
– Bo gdzież tak! – zaperzył się jeszcze bardziej zbójca. – Widzieliście, jaki czepiec rogaty baba miała? Prawie jako łoś nade łbem go niosła. A wyszywany czym? A srebrną nicią! A spódnic ile na rzyć wdziała? Wedle mego rozeznania z tuzin, a wszystkie wykrochmalone tak, że na łokieć nad ziemią sterczą! Przecie ona nie pani paradna, ale prosta mieszczka! Przecie są edykty, co jawnie mówią, że mieszczance więcej niźli trzech spódnic wkładać nie Iza. I co? Po staremu jako chcą łażą!
– I ty byś je, Twardokęsek, z owych nadliczbowych spódnic i srebrnych czepków nie zwlekając obdarł?
– A pewnie! Bo nie przystoi! Toć popatrzcie na naszą księżniczkę. – Zarzyczka, niespodzianie nazwana naszą księżniczką, zarumieniła się lekko. – Toż ona skromna jako wróblik. Opończę z prostego sukna nosi i telejkę zwyczajną, ubożuchną. A byle baba…
– Starczy już, Twardokęsek – przerwała Szarka – nim coś do cna głupiego rzekniesz.
– Przeciwnie – wtrąciła Zarzyczka – wielce mnie ciekawią pana Twardokęskowe rozmyślania o strojach i świata porządku. Nie przerywajcież sobie, panie Twardokęsek, bardzo chętnie posłucham.
Zbójca aż podniósł rękę, żeby się z ukontentowania pogładzić po brodzie, jak miał w zwyczaju. Ale zaraz sobie przypomniał, że nie ma już pięknej, czarnej brody, bo się ze szczętem spaliła w gospodzie Goworki.
– Po mojemu, księżniczko – zaczął – to rychło rozeznać można, że wyście pani przystępna, łaskawa i miłosierna. I to jest rzecz dobra, niewieściej naturze przystojna, ale czego za wiele, to tym bardziej szkodzi. Bo tak to we świecie, że jak się kto za bardzo nagnie, to jeszcze łacniej go podepczą. Bo pan to musi być pan. Choćby nie wiem jak ludziom sprzyjał, przecie on nie swojak. I nie jak swojaka powinni go miłować, ale, widzicie, księżniczko, tak ze strachem a nabożeństwem. Nie zda się panom z pospólstwem zanadto bratać, bo to nikomu na zdrowie nie idzie. Wedle mnie, księżniczko, wam nie brunatne szatki przynależą, wyście nie mniszka czernica. Wyście kniaziowska dziewka i żalnicka pani zwierzchnia, wam złoto przystoi i pontały sute, błyszczące. A ta pyskata baba nie łokciem trogać was winna, ale niziuchno pysk skłaniać, jak na nią z powozu spojrzeć raczycie! Ano!
Chciał jeszcze więcej gadać, ale wtedy właśnie wiedźma zrobiła coś, co zupełnie pomieszało zbójcę i pozbawiło wszelkiej elokwencji. Wspięła się na palce, zarzuciła mu ręce na kark i nim cokolwiek zdążył rzec, głośno ucałowała. Pośrodku traktu i na nic się nie oglądając.
– Nigdy nie żałowałam, że idziesz z nami – oznajmiła, wciąż wisząc na jego szyi, a właściwie lgnąc doń bezwstydnie całym ciałem. – Od samej przełęczy Skalniaka ni jednego dnia nie żałowałam.
Zbójca z pomieszaniem począł wyplątywać się z wiedźmiego uścisku, starając się nie słyszeć pieprznych docinków, którymi hojnie obrzucali go biesiadujący przy murze pątnicy.
– No co? – zeźlił się karzeł. – Będziemy tak stać pośrodku traktu i komplementa sobie prawić czy balwierza szukamy?
Balwierz, a właściwie balwierka, okazała się przykrą, swarliwą staruchą. Na widok kompanii wychyliła się z okna, na którym miała porozkładane narzędzia swego rzemiosła, i z miejsca poczęła im złorzeczyć.