Изменить стиль страницы

– Znasz go? – wyrwało się Zarzyczce.

– Powiedz – poradziła wiedźma. – Po kolei.

– Po kolei? – odparła cierpko Szarka. – Tu żadnego porządku nie ma i być nie może. Spotkaliśmy się w ogrodach Fei Flisyon, tamtej nocy, kiedy Twardokęsek poszczuł mnie na dri deonema, a kapłani Zaraźnicy kazali mi wejść na górę, do grot bogini. A potem wsiedliśmy na ten sam statek i wędrowaliśmy razem. Krótko, jeden dzień tylko. Bo o zmierzchu weszliśmy na ścieżkę Skalniaka i tam się nasze wędrowanie skończyło.

To nie wszystko, pomyślała Zarzyczka, patrząc, jak wargi tamtej wyginają się w krótkim, krzywym uśmiechu. Właściwie nie chciała wiedzieć, kim była dla jej brata zwajecka kniahinka, która nosiła na czole znak Zaraźnicy. Czy właśnie tak, pomyślała niespokojnie, spędził te lata? Pomiędzy wyrzutkami, wiedźmami i niewiastami, które rozprawiają o mordach i spiskach z taką łatwością, z jaką ja dobieram nową nić do haftowanego wzoru?

– Stanęła między twoim bratem i Skalniakiem – wyjaśniła cicho wiedźma. – I przerąbał ją prawie na pół tym swoim wielgachnym mieczem, Sorgo.

– A sam…? – spytała prawie bezdźwięcznie Zarzyczka.

– Kiedy go ostatni raz widziałam – skrzywiła się Szarka – żyw był, a mieczem aż nadto żwawo kręcił. Nie pomnę, co się tam dalej działo. Ta rzecz w skale była bardzo silna i nie mogłam markować ciosów. Ale nie zdaje mi się, żebym do reszty dobiła twojego brata.

Zarzyczka aż się wzdrygnęła na ów węzłowaty opis. Pamiętając wczorajszą rzeź na schodach cytadeli, nie chciała sobie wyobrażać, jak musiała wyglądać tamta walka.

– Przysłał mi list z miasteczka na stoku Gór Żmijowych. Nawet nie prosił o spotkanie, pisał tylko, że będzie w Spichrzy w czas Żarów. Dlatego właśnie wczoraj wyszłam z cytadeli. Myślałam… – zacięła się. – Myślałam, że mnie odnajdzie.

– Co Wężymord na ów list powiedział? – zadrwiła Szarka. – Z błogosławieństwem wyprawił cię w drogę? Na spotkanie z bratem, który zamyśla odebrać mu władztwo, a uzurpatora zarżnąć?

– Nic nie powiedział – sucho odparła Zarzyczka. – On niewiele mówi.

– Bo mnie się wydaje – ciągnęła rudowłosa – że ci wczorajsi zbóje to wcale nie musieli być nasłani przez książęcą nałożnicę. Albo że ją ktoś sprytnie podjudził do skrytobójstwa. Mógł cię Wężymord na przynętę wystawić i pod samym bokiem brata ubić, żeby tym łatwiej wywabić go z kryjówki. Mógł też sam Koźli Płaszcz owych morderców zgodzić…

– Nie wierzę – Zarzyczka oblizała spierzchnięte wargi.

– Więc pomyśl, księżniczko. Koźlarz nie ruszył na północ, żeby wić wianki z wiosennego kwiecia. Chce podburzyć Krainy Wewnętrznego Morza przeciw Wężymordowi i jedna sprzymierzeńców. Tyle, że z nich sami Zwajcy cokolwiek znaczą, choć i oni w saku między Żalnikami i Pomortem. Przyjdzie Koziemu Płaszczowi innych adherentów poszukać, co łatwo się nie uda, bo wszyscy dobrze znają moc Wężymorda i Zird Zekruna, który za nim stoi. A jak najłatwiej zjednać sojuszników, choćby i niechętnych? Ano kiedy im się zawczasu wybór odbierze. Bo jeśli ciebie pod samym bokiem księcia Evorintha zaszlachtują, księżniczko, Wężymord będzie zniewagę mścić i wnet jego armia stanie na spichrzańskiej granicy. A wtedy, chcąc, nie chcąc, książę będzie się musiał z Koźlarzem pobratać. Ot, cała historia.

– Nie uwierzę, że mógłby… – głos jej się załamał.

– Nie uwierzysz? – szyderczo powtórzyła Szarka. – Władcy nie są dobrzy i źli, księżniczko. Ci, co zwyciężą, znajdą potem dziejopisów, którzy ich szlachetne czyny uwiecznią na pergaminie. Jednak w tym wszystkim nie ma dobra i zła, są tylko wilki i wrony na pobojowisku. Zaś Koźli Płaszcz… – Zarzyczce wydało się, że przez oblicze rudowłosej przebiegł cień. – Przypatrzyłam mu się w Górach Żmijowych i myślę, że zamordowana przez pomorckich siepaczy siostra bardzo mu się przyda. Czy to się dobrze nie składa, księżniczko? – zaśmiała się sucho. – Byłoby wzburzenie w narodzie, bo takie rzeczy, jak mord na niewinnej dziewce, zawsze naród burzą. Szliby na Wężymorda, wrzeszcząc twoje imię. A Koziemu Płaszczowi może się na wieść o śmierci siostry uda zgrabnie płacz jaki, ale po prawdzie, zawsze dobrze, kiedy mniej kandydatów do tronu.

– Jednak za nim idziesz – cicho powiedziała Zarzyczka. Szarka odwróciła twarz.

* * *

Do gospody w zaułku ulicy Krzywej, gdzie mieli zwyczaj spotykać się czeladnicy szlachetnych cechów nożowników i miecznikarzy, wtoczył się z wysiłkiem żebrak w szpiczastym, obwieszonym dzwoneczkami kapeluszu pątnika. Gębę miał grubo obwiązaną szmatami, spod których przesączała się brunatnożółta materia, drogę macał drewnianym kosturem. Karczmarz z początku zamierzał popędzić dziada precz, nie było to bowiem miejsce, gdzie człek rozważny szukałby jałmużny, nadto klientela nie lubiła, jak im się podobna nędza pchała do stołu. Żebrak jednak bez zwłoki wysupłał kilka miedziaków i schrypniętym głosem zażądał piwa, po czym przysiadł skromnie w kącie i począł się przysłuchiwać rozmowom.

Te zaś, jak w Żary bywa, wiedziono rozmaite. Wygadywano hardo przeciwko księciu panu, który okolicę podatkami dusił, i przeciwko dworzanom, w czas karnawału jawnie obnoszącym się ze zbytkiem i wzgardą dla pospólstwa. Jak sobie kto lepiej popił, to i kapłanom Nur Nemruta poczynał wygrażać. Słowem, nastroje byłyby ze szczętem zwyczajne – gdyby nie onegdajszy napad szczuraków. Ludziska co prawda nie wspominali o zwierzołakach ni słowem, ale też nie trzeba było nikomu przypominać, ile spichrzańskich kamienic ustrojono zeszłej nocy kirem. Siedzieli więc tylko przy trzech długich stołach rozstawionych pośrodku karczmy, niby śmiali się i posługaczki wedle zwyczaju klepali po tyłkach, ale była w tym jakaś posępność i nieoczekiwana zaciekłość. Jakby wiedzieli, że szykuje się jeden z owych krwawych spichrzańskich karnawałów – zaś złe ledwo zaczęło się srożyć i nieprędko przycichnie.

– Skądże was, dziadu, bogowie prowadzą? – zagadnął ktoś żebraka.

– Aż daleka – odezwał się w pospolitym, chłopskim narzeczu. – Zza Gór Żmijowych.

– Tedyście pewnie kawał świata oglądali – zachęcająco odezwał się gospodarz, który rozumiał, że nie ma jak ciekawa opowieść, żeby gości przy stole zatrzymać. – Powiedzcież nam, co tam w wielkim świecie gadają.

– W wielkim świecie, z podziękowaniem waszmości – żebrak zgrabnie pochwycił podsunięty przez oberżystę kufel – wszystko po staremu. Sokoły górą latają, dołem baby drą się i dzieci rodzą. Na gościńcu zbójcy rabują, a karczmarze wciąż skąpi. Tak drzewiej bywało, tak i po kraj świata będzie.

– Ot, sprytny dziadyga! – zaśmiał się przysadkowaty młodziak w skórzanym fartuchu i kapeluszu przybranym znakami cechu nożowników. – Ani słówko mu się nie wypsnie bez zapłaty. Masz tu, dziadu, półgroszówkę, żebyś i ty we święto pohulał ździebełko. I żebyśmy waszą opowieść usłyszeli.

– Piękne dzięki młodemu panu – żebrak sumiennie sprawdził zębami jakość kruszcu. – Zdrowia, szczęścia i błogosławieństwa bożego życzę. Ale wedle opowieści, to po co wam o wielkim świecie słuchać, kiedy teraz cały wielki świat ku wam przepatruje i znaku czeka?

– A czemuż to? – zdziwiła się dziewoja o perkatym nosie; inni też chętniej przychylili ucha, bowiem choć w swej spichrzańskiej dumie nie wątpili bynajmniej, że wszelkie oczy nakierowane są właśnie na nich, zawszeć miło, kiedy obcy człek podobną rzecz rzeknie.

– A to dlatego, piękna panienko – odparł z namaszczeniem żebrak, zaś dziewoja, w istocie raczej szpetna, poczerwieniała aż po czubek perkatego nosa – że się w ten spichrzański karnawał losy całego waszego władztwa na szali kolebią. Co ja gadam! Całych Krain Wewnętrznego Morza, od Szczeżupińskich Wysp aż po najdalsze krańce Sinoborza. Całego świata może.

Ktoś zaśmiał się urągliwie w głębi karczmy, ale tłum czeladników zgęstniał wokół żebraka.

– Szedłem przez Góry Żmijowe – począł opowiadać. – Długo szedłem, za dnia mnie słoneczko boże grzało, nocką miesiączek drogę wskazywał, o poranku rosa strudzone nogi omywała. Dzień za dniem szedłem, miasta ludne mijałem i wąwozy, gdzie zwierz dziki krąży. Ptaszęta mi śpiewały, a dobrzy ludzie o urodzie Spichrzy prawili, o Spichrzy urodzie i mocy Nur Nemruta, co w białej wieży siedzi, pośrodku miasta. Zbójcy mi przejście dali, wilki w pokoju ostawiły, spokojną mi była ścieżka, a góry przychylne. Aż do wczorajszej nocki – głos jałmużnika wzniósł się. – Bo nocki wczorajszej cosik się pod miesiączkiem odmieniło. Sam nawet miesiączek ze szczętem inny był, bo niziuchno nad przydrożnymi jabłonkami wisiał, od krwi przelanej ciężki, koralowy. A po bokach ścieżki krzyki niewieście słyszałem, rzężenie mordowanych mężów i płacz dzieciątek maleńkich…