Изменить стиль страницы

– Chciałabym – powiedziała bezwiednie Zarzyczka – żeby powrócili żmijowie. Chciałabym, żeby wszystko było jak kiedyś. Zwyczajnie. Jak należy.

W dole, wśród ustrojonego na żółto i złoto pochodu pątników rozległy się gniewne pokrzykiwania. Pośrodku tłumu, pewnie na szczudłach, bowiem wyrastał o cztery głowy nad pospolitego człowieka, kroczył dziwaczny stwór. Brunatna suknia opadała mu aż do ziemi, a płaszcz miał przybrany strzępami ciemnego króliczego futerka. Nosił maskę, wykrzywioną w paskudnym uśmiechu twarz szczuraka, przez ramię przewiesił girlandę z ludzkich głów. W ręce trzymał wielki wiklinowy kosz i raz po raz przystawał, by rzucić w tłum ciężkie pęta kiełbasy albo krwawej kiszki.

Zarzyczka usłyszała jego krzyk.

– Mięso, ludzkie mięso! – krzyczał przebrany za szczuraka dziwoląg. – Za dwa miedziaki udziec, za miedziaka żeberka. Kupujcie, dobrzy ludzie, kupujcie! Ludzkie mięso!

– Moje dziecko! – zawyła niewiasta w czerwonej spódnicy. – Moje dziecko!

Ci, co bliżej stali i mieli rozeznanie w spichrzańskich znakomitościach, wiedzieli, że to miejscowa wariatka, która ponoć utopiła dzieciaka w Psim Wykrocie, a teraz głośno nawoływała go po rynkach. Ale nie był to sposobny moment na tłumaczenia, bowiem ledwo wrzask przebrzmiał, czyjeś ręce podsadziły niewiastę w czerwonej spódnicy na jedną z platform niesionych w pochodzie. Przestraszona, poczęła jeszcze donośniej zawodzić, zaś stojący po obu stronach gościńca gapie pokazywali ją sobie ze współczuciem i strachem, powtarzając: „Oto białogłowa, której dzieciątko zarżnęli szczuracy".

Tymczasem procesja szła coraz dalej przez miasto, świątynnym gościńcem ku wieży Nur Nemruta Od Zwierciadeł. Na czele pochodu niesiono pradawną chorągiew z wizerunkiem żmija. A dalej, o wiele dalej, szedł dziad o twarzy obwiązanej szmatami, który głośno krzyczał o kapłańskim przeniewierstwie i o tym, jak podejmowano zwierzołaków w świątyni Śniącego.

ROZDZIAŁ TRZECI

Pachołkowie z wysiłkiem wtaczali kolejne baryłki ciemnego spichrzańskiego piwa. Świąteczna uczta kupców sukiennych trwała od południa i część biesiadników dawno osunęła się na pokryte resztkami jadła stoły. Od zimna i wilgoci – bowiem siedziba sukienników czasy świetności miała dawno za sobą – z wolna zaczynało łupać Krawęska w kościach i podejrzewał, że przez resztę karnawału będzie leczył podagrę podróżnikiem. Jednakże zwyczaj wymagał, by zwierzchnik świątyni Nur Nemruta zaszczycał co okazalsze mieszczańskie biesiady, zaś tego roku kolejność przypadała na gildię sukienną i Krawęsek w żaden sposób nie mógł się wykpić.

Przyjęto go z pełnym uszanowaniem, a jakże; picie kwaśnego piwa i zydel u szczytu stołu, ot, cała parada, pomyślał z niechęcią Krawęsek. Jednak ponad wszystko rozjuszała go myśl, że musi siedzieć tu całe popołudnie, póki rajcy nie rozpoczną balu i rozradowana, spita hałastra nie pociągnie do ratusza. Tymczasem miasto wrzało, bulgotało jak sagan żuru. Krawęsek słyszał już, co się działo podczas pochodu na Rynku Solnym. Nie bez racji domyślał się w tym głowy Rutewki, jednakże Rutewka i jego knowania nie niepokoiły Krawęska zanadto. Przeciwnie, myślał, dobrze, że ktoś przetrzepie rajcom grzbiety, bo zaraz spokornieją i przytruchtają do świątyni po radę a pomoc.

Daleko bardziej trwożyły go pogłoski o ślepym żebraku, który się znienacka przypałętał do świątecznego pochodu i okrutnie zbuntował ludzi przeciwko świątyni. Co prawda rok w rok do Spichrzy złaziła się pokaźna liczba obłąkańców, bełkoczących o końcu świata i zapowiadających rychły upadek świątyni, więc miasto po trochu przywykło i zobojętniało. Ostatnimi czasy Krawęsek zaczął nawet podejrzewać, że proroków i durne babki podsyłają im sprytni kupczykowie z Książęcych Wiergów, którzy postroili własne jarmarki, więc wszelkie niepokoje podczas wrażych spichrzańskich targów były im bardzo na rękę. Jednakowoż tego roku karnawał był zgoła odmienny od poprzednich.

Krawęsek zapatrzył się tępo w jabłko zatknięte w pysku pieczonego prosięcia. Coraz wyraźniej pojmował, że pomorccy kapłani podkopali go sprytnie, niczym skrze – czka w jamie. Zrazu, wszystko jawiło się proste. Kiedy dowiedział się o powrocie syna starego Smardza, wydało mu się rzeczą rozumną, aby wspomóc Zird Zekruna w polowaniu na bluźniercę. Jednakowoż na razie Koźli Płaszcz nie wychylił czubka nosa z ukrycia i Krawęska pomału ogarniało zwątpienie, czy istotnie zawitał był do Spichrzy.

Była jeszcze wiedźma i czarnowłosy zbójca o byczym karku mordercy. Krawęsek zmarszczył brwi na wspomnienie dziwów, które wiedźma wygadywała o powierniczce Fei Flisyon przed księciem panem. I niejedno jeszcze powiedzieć by mogła, pomyślał ze złością, gdyby jej nazbyt rychło Zwajcy z tiurmy nie wywiedli. Zwajcy pospołu z rudowłosą niewiastą w obręczy dri deonema. Niewiastą, którą zwajecki kniaź mienił swoją córką. Jej imię – Szarka – pobrzmiewało w pamięci Krawęska dziwnym, głuchym echem. Nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie i kiedy, ale niezawodnie je słyszał…

To nie są ludzkie sprawy, pomyślał, czując, jak wilgotny chłód przenika go do szpiku kości. Musi, jakoweś bóstwo porządnie namieszało, a my ninie jako kukiełki na patykach podskakujemy.

A podskakujemy, pomyślał z rozgoryczeniem, wszyscy pospołu. Żalnicka księżniczka, którą zbójcę próbowali za – szlachtować na stopniach cytadeli, książęca nałożnica, co przed świtem podcięła sobie żyły, a teraz ów ślepy żebrak, wygadujący przed pospólstwem, jako się szczuracy pobratali z kapłanami, a książę Evorinth gotowi przymierze ze Zwajcami.

– Milsze wam, widzę, nad owym prosięciem rozmyślania – szyderczo rzekł kapłan Zird Zekruna – niźli pogawędka z konfratrami.

– W rzeczy samej, trudno się od posępnych myśli otrząsnąć – odparł Krawęsek. – Szczególnie po tym, jak się pani Jasenka raczyła własną ręką zaszlachtować. Nie, żebyśmy po niej w świątyni zanadto płakali, ale ona przed śmiercią do księcia pisała, a dziwne i straszne rzeczy mu wyjawiła.

– Jakież to niby? – lekkim tonem odpowiedział kapłan Zird Zekruna.

– Ano takie – rzekł z hamowaną złością Krawęsek – żeście na nią sprowadzili opętanie i pod waszą mocą próbowała ubić żalnicką księżniczkę.

– A wy niczym głupie baby po przysiółkach byle plotce wiarę dajecie – skrzywił się kapłan pogardliwie. – Toż żadna tajemnica, że jakby się ów zamach na Zarzyczkę wydał, chcąc nie chcąc książę pan wysłałby Jasenkę na katowski pieniek. Nie dziw tedy, że powypisywała banialuków. Bo skoro księżniczki podstępem nie zarżnęła, to chociaż spróbowała potwarzami zgotować nową nienawiść między Żalnikami – a Spichrza.

– Wszystko to pięknie i prawda niezawodna – przytaknął Krawęsek zgryźliwie. – Tyle, wasza świątobliwość, że się na kłamliwym ścierwie pani Jasenki zgoła niebywałe znaki pokazały. Znaki skalnych robaków. I ja wam powiadam – podniósł głos, bo taka nim złość zatrzęsła, że zgoła przestał dbać, czy siedzący obok mieszczanie słyszą ich sprzeczkę – że tak być nie może! Nie zabywajcie, że tu jest Spichrza, a nie Pomort. Nie w swojej dziedzinie jesteście, tedy mi pomorckiej zarazy nie roznoście, a ludzi nie trwóżcie.

– Nie wasza rzecz – przerwał sucho pomorcki kapłan. – Widać musiała czymś książęca ladacznica Zird Zekrunowi zawinić.

Piętno na czole Pomorca poruszyło się nieznacznie:

Krawęsek odwrócił oczy, kiedy ciemniejszy, obły kształt z wolna przesunął się pod samą skórą. Widok brunatnych, znamion zawsze napełniał go odrazą. Nie powinno tak być, pomyślał, człowiek jest człowiek, rzecz śmiertelna a od bogów osobna. Zaś to, czym się Pomorcy chlubią, to ani błogosławieństwo, ani łaska żadna, jeno zwyczajne plugawe opętanie.

– Tyle powiadam – podjął twardym głosem – że nad Spichrza prawo Nur Nemruta. Baczcie, byście na siebie jego gniewu nie ściągnęli, bo się poczyna niespokojnie we śnie obracać. Tu nie Żalniki, mości konfratrze – dodał złośliwie – gdzie się ichniejsza bogini precz wypuściła, ziemię a człeka na zatracenie zostawiwszy.