Изменить стиль страницы

– Raczycie żartować, wielmożny Rutewko – rzekł dziad. – Przecie aż po kraj Gór Żmijowych wiadomo, kto Spichrza trzęsie. Zaś co do porachunków, które niby waszymi rękoma załatwiać próbuję… To przecie was, wielmożny Rutewko, do niczego zmuszać nie zamierzam, jeno posłanie wiernie przekazuję.

– Czyje posłanie?

– Nieznanych przyjaciół – powiedział żebrak. – Takich, co się waszym czynom z daleka przyglądają, a pomocą pragną służyć.

– Nie przypadli mi do gustu twoi przyjaciele – kategorycznie stwierdził Rutewka. – A wieściom twym, dziadu, też nie dowierzam.

– Wasza wola, wielmożny panie – wzruszył ramionami żebrak. – Ale przecież musicie wiedzieć, że się wczorajszego ranka kapłani schodzili w wieży Śniącego. Wielebny Krawęsek sprosił bez miara wszystkich, którzy w mieście goszczą. Był tam i kapłan Fei Flisyon, którego domostwo przed zmierzchem spłonęło, zaś samego Krotosza nie udało się odnaleźć, choć książę nie ustaje w wysiłkach. Jednak nie z tego was największe zadziwienie zdjąć winno, bowiem w wieży Śniącego rzadki gość zawitał, dawno niewidziany. Sługa Bad Bidmone Od Jabłoni.

– Nie wierzę. – Przywódca spiskowców dłubał w zębach długim paznokciem i nawet nie patrzał ku dziadowi. Udawał, że go bardzo zajmuje spasiony szczur, który ostrożnie przechodził po poprzecznej belce nad ich głowami.

– Zważcie, że wielebny Krawęsek wezwał wszystkich, którzy ongiś świadczyli układ między Spichrza a zwierzołakami z Gór Sowich. Już sama owa kompania winna dać wam do myślenia.

– Tę samą bajdę wpieraliście moim ludziom w gospodzie – powoli rzekł Rutewka. – Co z tego, że się kapłani w wieży schodzili, wolno im. A o czym radzili, darmo się spierać. Dziwna wasza bajka, powiadam, i bardzo pokrętna, a wiarę dać jej ciężko.

– Tedy nie wierzcie – zaśmiał się żebrak. – Tu nie świątynia, a mnie wasza wiara niepotrzebna. Bo sedno nie w tym, o czym rozprawiali, ale o czym mówić mogli.

Rutewka przygryzł wargę. Namyślał się.

– Grunt, że wasi ludzie w moją bajkę uwierzyli – mówił dalej żebrak. – Nie rozprawiajmy o prawdzie, bo tu nie o prawdę idzie. Spichrza od złości ciężko dyszy. Podsunął im książę pan wiedźmy dla ochłodzenia umysłów, co jest bardzo dobry pomysł, ale wasza w tym głowa, by się na wiedźmobiciu nie skończyło. Bowiem po prawdzie wyście, wielmożny Rutewko, na podobną okazję ładnych parę lat czekali, a ja wam ją teraz na kiju podsuwam pod sam nos. Zadbajcie, by długo ten spichrzański karnawał pamiętano.

Przez długą chwilę przywódca spiskowców przyglądał mu się w natężeniu.

A potem roześmiał się na całe gardło.

– Nie wiem, dziadu, kto cię do mnie wysłał – zarechotał – ale masz rację. Co nam za różnica, czy istotnie książę układał się ze Zwajcami, a kapłani szczuraków we świątyni kryją? Dość, że Zwajeccy jawnie między kramami chodzą, a za ową rzeź wedle Modrej ktoś prędzej czy później głowę da. Tyle, żem wciąż ciekaw twoich sekretnych przyjaciół. I zastanawiam się, czy ci na wszelki wypadek karku nie skręcić. Bo może się zdarzyć, że usłucham twojej rady, a za parę lat ktoś zastuka do moich drzwi i będzie się dopominał zapłaty za dzisiejszą pomoc. A ja nie zaciągam długów, nie wiedząc, kiedy je płacić przyjdzie. I w jakiej monecie.

– Przeto zostawmy rzecz, jako jest – poradził niestropiony żebrak. – Przestańcie mnie za język ciągnąć, o imię i mocodawców wypytywać. Pozwólcie lepiej, żeby bezimienny dziad głosił swoje objawienie na spichrzańskich placach. Będę krzyczał o książęcych grzechach i kapłańskim przeniewierstwie… I rychłą karę zapowiem, jeśli występku ogniem nie wypalą, jak to się zwykle w takich razach gada. Co potem będzie, wasza rzecz.

Rutewka z zastanowieniem przymrużył oczy. I coś bardzo nieprzyjemnego pojawiło się na jego wysuszonym obliczu.

– A jak się potem do was kto po zapłatę upomni – prawił dalej żebrak – tedy z czystym sumieniem rzekniecie, albo i przed ołtarzem Śniącego zaprzysięgniecie, żeście za żywota nigdy ani mojej, ani jego twarzy nie oglądali. Zresztą, wasze słowo przeciwko obcego słowu będzie, a nie widzi mi się, żeby wasi nożownicy obcych słuchali.

– I tu się, dobry Derkaczu, srodze mylisz – zaśmiał się szyderczo Rutewka – i na miejskiej polityce zgoła nie rozumiesz. Niech się tobie nie zdaje, że do końca swych dni zamyślam schlebiać pospólstwu. Widzisz, żebraku – podjął poważniejszym tonem – mój pradziad był chłopem nie – wolnym i gdzieś tu wedle Spichrzy w pańskich włościach kapustę sadził. Ale widać mu owo warzywne zajęcie nie przypadło do gustu, bo do miasta zbiegł.

– Powietrze miejskie wolnym czyni – pokiwał głową żebrak.

– Ano właśnie – przytaknął Rutewka. – Takoż i mój pradziad, od niewoli oswobodzon, w warsztatach przy krosnach do pracy się najmował. A mój dziad sam kobierce wedle muru splatał. Po partacku, bo przecież nikt przybłędów do cechu nie przyjmuje. Ojciec był już szanowanym rzemieślnikiem i pod koniec życia dorobił się własnego warsztatu. Ale syna wcale do rzemiosła nie sposobił. Przeciwnie, wykształcił mnie na prokuratora, co jest rzecz przydatna i rozumna. Nie będę ci, dziadu, tłumaczył, jakim sposobem do rozgłosu i jakiej takiej fortunki przyszedłem, bo czasu szkoda. Jednak rychło się miało okazać, że patrycjusze krzywym okiem ku mnie spoglądają. To i dobrze, pomyślałem, nie będę wam nadskakiwał, ale przyjdzie czas, że wy po moją łaskę przybiegniecie, a chyżo. Bo księciu panu wszystko jedno, z kim się układa: ze mną czy z zasiadaczami, co w ratuszu radzą. Jemu o to tylko idzie, żeby w mieście spokój był, a podatki co do grosika popłacone. I kiedy się tu na dobre wrzawa rozpęta i zamęt, będzie mu trzeba jakiego obrotnego człeka, żeby rozbuchane umysły uspokajać. Kogoś, kto posłuch mieć będzie między motłochem i w karby go ująć zdoła. Co mu szkodzi owym świeżo uszlachconym mieszczanom złota nieco upuścić? Toż dla niego czysty zysk! A ja – przyłożył rękę do zapadniętej piersi – ja jego zaufanym, a może i doradcą zostanę. Książęcym gubernatorem Spichrzy!

– Szumne plany – z zadumą powiedział jałmużnik.

– A jak myślisz, mój dobry Derkaczu – zachichotał Rutewka – jak dzisiejsi rajcy do bogactwa się dopchali? Te wielkie spichrzańskie fortuny, zacne rody… Jakby tam trocha pod patyną pogrzebać, to co się naszym oczom objawi? Ano, tuzin ladacznic, co książęce bękarcięta w żywocie nosiły. Ale prócz tego znajdziesz, zacny Derkaczu, wielką mnogość rebeliantów, co niegdyś pospólstwo przeciw zwierzchności wiedli, wszakoż nie po to, aby oblicze świata zmieniać a naprawiać, ale własnej ambicji dogodzić. A potem na plecach motłochu wspięli się do owych dostojeństw, które zrazu gromili. Tak to się właśnie dziwnie na bożym świecie plecie: dziś buntownicy, jutro buntowników pogromcy. Tylko pokorni do końca dni kapustę sadzą!

Jeśli do tej pory żebrak niebezpieczeństwa nie spostrzegł, to z owej nieoczekiwanej otwartości pojął bezsprzecznie, że Rutewka w żadnym razie nie pozwoli mu dożyć do końca karnawału.

* * *

Werble zagrały marszowym rytmem i z podcieni okalających Solny Rynek wyłoniło się czoło świątecznego pochodu. Na samym przedzie niesiono świętą chorągiew ze złotym wizerunkiem żmija, od niepamiętnych czasów przechowywaną w świątyni Nur Nemruta. Za nią dumnie kroczyli rajcy miejscy, starając się dostosować krok do wybijanego przez werblistów tempa. Jednak nie bardzo im się owa sztuka udawała. Po części dlatego, że przywdziali sute, świąteczne szaty i podbite futrem płaszcze w spichrzańskich barwach. Wzrok Zarzyczki przyciągnął grubasek w naszywanym złotymi łuskami kubraku. Dreptał nieco w tyle i już teraz wydawał się okrutnie znużony. Dziw będzie, pomyślała ze współczuciem, jeśli się w tym upale z kretesem we własnym sosie nie ugotuje.

Za rajcami, jak świąteczny zwyczaj każe, kroczyło żebracze bractwo. Był to ich dzień. Ponieważ w czas karnawału na opak odwraca się wszelkie codzienne prawa, jałmużnicy zajmowali miejsce pośledniejsze jedynie wobec rady miejskiej. Cały rok pogardzani i lżeni, teraz maszerowali dumnie środkiem rynku. Z przodu Zarzyczka rozpoznała gromadkę wedle tradycji poprzebieraną za kapłanów Krain Wewnętrznego Morza. Rudobrody wojownik z Wysp Zwajeckich w wysokim, zwieńczonym turzymi rogami szłomie wspierał chudziutkiego kapłana w brunatnej pomorckiej kapicy i owa niebywała komitywa zbudziła wśród gapiów wrzawę radosnych okrzyków. Służka Hurk Hrovke, niska, garbata starucha przyodziana w resztki popękanego bechtera pędziła stadko kóz i ku powszechnej uciesze okładała je na płask mieczem. Słynący ze skąpstwa sługa Zaraźnicy rozrzucał w tłum deszcz pomalowanych złotą farbką drewnianych dukatów.