Изменить стиль страницы

Koźlarz skrzywił się niechętnie i odsunął ochlapusa, który zażarcie, acz nieudolnie zamierzał się nań pokrzywionym sztyletem. Odkąd opuścili gościnną siedzibę hyclów, nieustannie napastowali ich spici do nieprzytomności tubylcy. Nie, żeby dopraszali się grosza na kolejną flaszkę, jak zwyczaj nakazuje. Przeciwnie, bez żadnego uważania dla dobrych obyczajów, bez powodu nijakiego, spichrzańscy pijusi popadli w nader krwiożerczy nastrój.

Za pierwszym razem, kiedy pod samą Bramą Sienną ogarnęła ich grupka wyrostków, Koźli Płaszcz próbował wdawać się w dyskusję, wszakże w żaden sposób nie potrafił wyrozumieć, czego chcą. Na koniec zniecierpliwiony Przemęka przyłożył najgłośniejszemu w łeb toporzyskiem, przypuszczając, że ów przykład ostudzi nieco resztę i przywiedzie do rozumu. Srogo się jednak omylił, bowiem niedorostkowie rzucili się nań kupą, wykrzykując przeciwko zwierzchności i księciu panu. Cóż, czas nie sprzyjał przetargom. Skończywszy rzecz całą, srodze zdumieni Koźlarz i Przemęka odciągnęli trupy w zaułek i pomaszerowali w miasto.

Nie uszli wszakże dalej niźli do Siennego Rynku, a napatoczyła się kolejna kompania. Takoż pijana, ale znacznie lepiej uzbrojona, bo przy bokach mieli porządne kopiennickie szarszuny. Po znakach na kapeluszach Koźli Płaszcz rozpoznał kilku czeladników nożownickich, ale większość miała paluchy wysmarowane siną farbą. Na widok Koźlarza i Przemęki zaczęli zgodnie pokrzykiwać w gwarze miejskiego pospólstwa i wygrażać im mieczyskami. Jasnowłosy pachoł, widać przywódca całej hałastry, zażądał bełkotliwie, aby niezwłocznie poprzysięgli na wszystkich bogów, że nie sprzyjają księciu Evorinthowi. Napastników była dobra gromada, więc Przemęka i Koźlarz uprzejmie spełnili żądanie, co bardzo tamtych uradowało. Odpytano ich starannie o księcia pana i rajców miejskich, których Koźlarz z głupawą miną, ale bardzo zajadle przeklinał. Po należytej porcji poklepywania się po plecach, przekleństw i przepijania z bukłaczków wyrostek o pszenicznych kudłach przykazał im trzymać się z dala od Siennego Rynku, bowiem, jako gadał, jeszcze się tam kamraci nasi z pachołkami tłuką. Następnie obdarowano ich sinymi wstęgami przyozdobionymi znakiem szubienicy i odprawiono.

– Precz z księciem! – powtórzył uparcie człowieczek, zaś kapelusz osunął mu się prawie na czubek nosa.

Wygnaniec spojrzał na niego uważniej. Jak spotkani wcześniej młodziakowie, musiał należeć do farbiarzy. I niezawodnie to owe Sine Kciuki naszykowały na przedmieściach ruchawkę, lecz książę nie spodziewał się spotkać jednego z nich tak blisko Rynku Solnego, gdzie zazwyczaj siedziało sporo książęcych pachołków.

– Precz, precz – odpowiedział, podtrzymując jegomościa, który coraz bardziej tracił rezon i równowagę. – A gdzieże twoi kamraci, ziomku?

– Gdziesik się widać zapodziali – wyznał tamten pogodnie. – Trocha na słonku przysnąłem, a jakem się obudził, już ich nie było. A wy skądże, ziomkowie, idziecie? I po co wam to wielkie toporzysko? – wymownie spojrzał na broń Przemęki.

– My prosty człowiek z lasu – odezwał się przeciągle Przemęka. – Dla pospólnej sprawy do Spichrzy ściągnęlim.

– Drwale takoż zacna profesja – pokiwał głową farbiarz. – I chłopy wy, widzę, należyte, rozrośnięte a silne. Nie zawadzi taka kompania w przygodzie, zwłaszcza takowej, którą my tu jaśnie księciu szykujemy. I wiela was z odsieczą idzie?

– Ze trzy tuziny – odparł Koźlarz, który z rosnącym zdumieniem przysłuchiwał się rewelacjom jegomościa w szpiczastym kapeluszu. – Tyle się z samego początku skrzyknęło, ale tyłem inni ciągną. Jeno miasta nie znamy, tedy rzeknijcie mi, ziomku, czy się gdzie tu w pobliżu książęcy pachołkowie nie pałętają?

– Wedle Rynku Solnego kręci się ich jako gzów – rzekł pijaczyna. – Ale my ich niezadługo ze szczętem zmożem, niech się jeno słonko niżej spuści. Przy murze wszystko nasze, jeno w Krowim Parowie Servenedyjki przylgnęły, ale póki my ich nie zaczepiamy, poty i one nas nie ruszają. A pod wieczór do samego księcia jaśnie pana pójdziem. Z a – pe – la – cy – ją – oznajmił z wyraźną dumą. – Sam Rutewka powiedział, że trza się wespół zebrać i apelacyją księciu w oczy zaświecić. Musi być jakowaś straszna rzecz ona apelacyją.

– Niezawodnie – zgodził się Koźlarz. – Pewnikiem się książę pan straszliwie zlęknie.

– Ajuści! – uradował się Siny Paluch. – Myśmy wszystko ze starszymi uradzili. Zrazu się po mieście rajcę potłucze, a strażników precz przepędzi. A potem samemu księciu bobu zadamy, bo się ze Zwajcami po kryjomu zmawia, a zemsty nam zacnej na szczurakach wzbrania. Powiadam wam… – zakołysał się niebezpiecznie. – Powiadam wam, wszystkich zniesiemy. Dworskie ladacznice, kapłaństwo sprzedajne – zapalał się coraz bardziej. – Księcia pana takoż! Jak on się z bezbożnikiem Suchym – wilkiem znosi, tedy on nie włodarz, ale zwyczajny zdrajca i bluźnierca obmierzły. I Servenedyjki, dziwki parszywe, pobijem. A co? Toć nie honor, żeby nas baby za pysk trzymały. Jak to w Sinoborzu gadają – zarechotał – biada temu domowi, gdzie krowa przewodzi wołowi. Popędzimy je precz, jeno kurz na gościńcu zostanie i smród. A potem nowy ład w mieście postroim, a co? Bez księcia pana, bez rajców zaprzedańców. Sami z siebie. Pospółkiem.

– A kiedyż ma ona szczęśliwa godzina nastać? – zaciekawił się Przemęka.

– No, to jest rzecz tajemna i wybrańcom jeno wiadoma – pijaczyna dumnie wypiął pierś. – Ale widzę, kamracie, żeś ty ze wszystkiem człek zaufany, tedy ci sekretnie rzeknę, żebyś po zmroku do książęcych ogrodów się prze – kradł. Jak jeno ten wielki bal nastanie, już my im tańcowanie zgotujemy a karnawał.

Po czym oddalił się, dumnie zataczając, wprost ku patrolowi książęcych drabów, który nadchodził środkiem ulicy. Przemęka i Koźlarz rozważnie skryli się w błotnistej bramie, patrząc z ukrycia, jak książęcy biorą pod pachy dzielnego farbiarza i zawracają ku rynkowi. Chwilę jeszcze słyszeli jego okrzyki. Potem urwały się w pół słowa, widać mu zniecierpliwiony pachołek przyłożył halabardą.

– Niedobrze – odezwał się Przemęka. – Musiał ktoś farbiarzy srogo podburzyć, a ich pod murami Spichrzy wielka gromada siedzi i bardzo mieszczanom niechętna.

– To akurat rzecz zwyczajna – mruknął Koźlarz. – Ale nie cieszy mnie bynajmniej, że ludzie wiedzą o Suchym – wilku. Bo tutaj – skinął głową, gdyż stanęli właśnie na skraju rynku – starczy byle iskra, by taki pożar zażegnął, co pod niebo strzeli.

Przemęka przystanął i z udziwieniem popatrzył po placu.

Korowód dawno minął Rynek Solny, znacząc drogę strzępami żółtych chorągwi, teraz doszczętnie stratowanymi, i skorupami glinianych figurek, którymi obrzucono tancerki. Jednak gapie bynajmniej nie rozpraszali się. Szczególnie ciasno było przy miejskiej fontannie, wypełnionej dziś ciemnym spichrzańskim piwem. Gromadka pijanych jegomościów w opadających na nosy czerwonych kapturach uwijała się żwawo, usiłując wyłowić nieszczęsnego kamrata, który wpadł do środka i nie dawał znaków życia. Pozostali pątnicy również nie marnowali czasu. Co śmielsi brodzili po pas w trunku i zachęcająco machali do przechodniów. Dziewka uliczna w żółtej kiecce, siedząc okrakiem na cembrowinie, czerpała piwo rozklepanym pantoflem i szczodrze raczyła nim kogo popadnie.

– Wciąż zamierzacie iść do świątyni? – po drugiej stronie placu Zarzyczka z powątpiewaniem rozejrzała się po kłębowisku.

Książęcy pachołkowie rychło przestali udawać, że usiłują zaprowadzić jakowyś ład. Krążyli wśród rozochoconego pospólstwa, bez przekonania wypatrując uprowadzonych z pochodu tancerek. Trzech najrozumniejszych lub też najbardziej leniwych bez zażenowania rozsiadło się przy fontannie i spokojnie pociągali piwsko z hełmów. Tylko wówczas, gdy przez ciżbę przeciągał patrol Servenedyjek, ludzie cichli i stulali uszy. W ów jeden karnawałowy dzień ustawały zwyczajne prawa i wojowniczki mogły swobodnie włóczyć się po mieście, aczkolwiek po prawdzie nie kwapiły się zanadto leźć we wrogą tłuszczę. Księżniczka dostrzegła ledwie ze trzy grupki niewiast w błękitnych płaszczach, jak przedzierają się przez rynek ku mniej zatłoczonym ulicom.