„Umiłowany druh" popatrzał na Koźlarza z niedowierzaniem: nie potrafił zdecydować, czy się z niego naigrawają, czy też przeciwnie, honor mu czynią.
– Dosyć – powiedziała miękko Szarka. – Myślę, że wiem, co się zdarzyło w rdestnickiej świątyni, książę.
– Kniaziu – poprawił ze złością Kostropatka. – Do pomazańca bogini trza mówić: kniaziu.
– Jak rozkażecie, kniaziu – rudowłosa znów skłoniła głowę.
– Nie rozkażę – skrzywił się Koźlarz – bośmy nie w kniaziowskiej cytadeli, jeno, jakeście to trafnie, mości zbójco, ujęli, po trzęsawisku wałęsamy się niczym żaby. Jednak przed wieczorem staniemy w obozie Jastrzębca. I tam dość czasu będzie – popatrzył na Szarkę – by się rozmówić o rdestnickiej cytadeli. A także o innych rzeczach – dodał. – Bośmy zanadto długo z nimi zwlekali.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Kolegium kapłańskie, jedenastu służebników Zird Zekruna, wysokich, kościstych starców o twarzach wykrzywionych potępieniem, stało przed stołem ofiarnym, w miejscu najświętszym, naznaczonym niegdyś przez samego boga i przesyconym jego obecnością. W wewnętrznej świątyni panował półmrok, pokrywając głębokim cieniem ich brunatne suknie. Ponieważ przybytek wykuto w litej skale, głęboko pod powierzchnią ziemi, z dala od słońca i korzeni drzew, moc pana Pomortu była tutaj potężniejsza niż gdziekolwiek.
Bose stopy Zarzyczki spoczywały na lodowatej kamiennej posadzce.
Kapłani recytowali inwokację. Natrętny rytm słów stopniowo łamał milczenie księżniczki.
Kiedy Wężymord oznajmił, że musi oczyścić się w najbliższej świątyni, z początku nie pojęła powodów – zanadto pochłonęły ją rozmyślania o Annyonne i Szalonej Ptaszniczce. Lecz teraz stała w głębi przybytku pomorckiego pana, z rozpuszczonymi włosami i w nie przepasanej pokutnej szacie, a przed oczyma miała obraz zwierzchnika uścieskiej świątyni w rozpadającej się wieży, kiedy jego głowa wyprysła w bok, z fontanną krwi bijącej z uciętej szyi. Jedno z możliwych pytań, pomyślała, czując, jak z jej kolana rozpełza się wciąż jeszcze przytłumiony, ćmiący ból. Będą też inne – o kapłanów, którzy pomarli, kiedy córka Suchywilka szalała pośród zwierciadeł, o nasze ocalenie z wieży Śniącego, a na koniec o Dolinę Thornveiin.
Wyszłam żywo z miejsc, w których kapłani marli jak osy okadzone dymem, pomyślała. Zakon Zird Zekruna nie wybaczy mi ani własnej bezradności, ani niewiedzy.
– Czy jest prawdą, że spotkałaś w Spichrzy bezimiennego?
Pytanie zdumiało ją – w obliczu wszystkich innych rzeczy jej spotkanie z Koźlarzem było bezowocne i zupełnie pozbawione znaczenia. Chyba że, pomyślała niespokojnie, chyba że przeorysza mówiła prawdę o śmierci bogini. Wówczas żadna cena nie będzie zbyt wysoka, by wydobyć ze mnie wiedzę o śmiertelnym, który oglądał zagładę Bad Bidmone.
– Czy spotkałaś bezimiennego? – pytanie rozległo się po raz wtóry, a ona znalazła jedynie tyle siły, by przecząco potrząsnąć głową.
Mogli sprawić, by upadła na kamienną posadzkę, wijąc się, skowycząc jak zwierzę, i uczynili to. Ponura inwokacja wtargnęła bez wysiłku w komnaty jej wspomnień, najskrytszych lęków, najdotkliwszego bólu. Oto jestem, pomyślała. Strzęp mięsa rozpostarty na oścież, rozścielony przed oczyma boga.
Ból niemal ją oślepiał, lecz uniosła z wysiłkiem powieki i odszukała krzesło Wężymorda ustawione nieco w głębi, na prawo od kolegium kapłańskiego. Odkąd wyjechali z Doliny, widywała go jedynie z daleka. Nie żałowała – słowa wiedźmy zmieniły bardzo wiele. Nie rozumiała jednak, dlaczego pozwolił, aby przyodziano ją w pokutne szaty i powleczono do wewnętrznego przybytku w pierwszej świątyni Zird Zekruna. Kapłani spieszyli się tak bardzo, że nie próbowano nawet sprowadzać biskupa czy opata z pobliskiego klasztoru. To było jedynie kolegium prowincjonalnego przybytku: w zwyczajnych czasach nikt tutaj nie oglądałby żalnickiej księżniczki, wszystko jedno, jakie grzechy popełniła.
Tyle że czasy nastały niezwyczajne.
Bali się jej, widziała to wyraźnie. Brunatne znamiona skalnych robaków nabrzmiewały coraz bardziej – jawny znak obecności bóstwa w ciałach swych służebników. Lecz kiedy wcześniej prowadzono ją krużgankami, dostrzegła jeszcze inne rzeczy. Stadko wynędzniałych kurcząt, niepłochliwie przechadzające się po dziedzińcu, obtłuczone postumenty posągów, które niegdyś zdobiły to miejsce i kozę uwiązaną do pogruchotanej fontanny pośrodku wewnętrznego ogrodu. Świątynia musiała wcześniej należeć do bogini i choć niewiele przypominało tamte czasy, w twarzach pomorckich kapłanów dostrzegała wciąż jakąś płochliwość i niepewność. Zird Zekrun wyświęcił ją na nowo, lecz w ścianach budynków wciąż tkwiły kamienie pamiętające czasy znacznie dawniejsze niż pomorckie panowanie. Czasy, kiedy Żalniki zbierały rokrocznie haracz od frejbiterów Wewnętrznego Morza, a ciemna ziemia Pomortu wciąż leżała na dnie oceanu. Sądziła, że musi to srodze gnębić sługi Zird Zekruna.
Lecz poza wszystkim była to pospolita wiejska świątynia. Ornaty na ołtarzu przyszarzały i postrzępiły się od starości, kapłańskie kapice zrudziały na słońcu. Kiedy rankiem wjechali na dziedziniec, u studni dwie niewiasty w podkasanych chłopskich sukniach poiły bydło, zaś gromadka dzieci w brudnych koszulinach ganiała wieprzka – nic podobnego nie powinna zobaczyć w świątyni Zird Zekruna, obojętne jak odosobnionej i zapomnianej.
Zastanawiała się, jak wiele podobnych przybytków niepostrzeżenie wrosło w krajobraz Żalników. Tak, pomyślała, jest w tym kraju coś, co sprawia, że nawet zakon Zird Zekruna zmienia się i łagodnieje. Nie tylko on. Poprzedniej nocy zatrzymali się na krótki popas w gospodzie w jednej ze świątynnych wiosek. Na progu stajni siedział stareńki, jednonogi dziadek. Jeśli rozpoznał Wężymorda, nie dał tego po sobie poznać ani jednym gestem i gdyby nie długie włosy, wciąż splecione na pomorcką modłę, nie odgadłaby w nim dawnego pirata. Nosił miejscowy strój, skórzane portki i kamizelę, kapelusz obszyty drobnymi muszelkami, tak samo jak wieśniacy, którzy kilka dni temu święcili pamięć bogini w opactwie z Doliny. Pokłonił się kapłanom i pokuśtykał w głąb obejścia, do sadu za gospodą. A sad był pełen jabłoni o pniach pobielonych wapnem.
Ci, którzy byli ludźmi Pomortu, stali się ludźmi Żalników, pomyślała wtedy.
Jednak kapłani z orszaku Wężymorda nie kryli odrazy do panującego w świątyni rozprzężenia. Tym gorzej dla mnie, pomyślała Zarzyczka, gdyż starcy z kolegium kapłańskiego nie zaniedbają niczego, co mogłoby udobruchać zwierzchników. Obojętne, jak dalece przyjęli miejscowy obyczaj, piętna skalnych robaków pozostały nienaruszone i stanowią o najgłębszej istocie ich więzi z Zird Zekrunem. Kiedy dokończą inwokację i trzeci raz wypowiedzą pytanie, moc boga zmusi mnie, bym powiedziała, co zechcą.
A jeśli przyznam, że rozmawiałam z Koźlarzem, z bluźniercą, po trzykroć przeklętym przez samego Zird Zekruna i wypędzonym z Żalników, nie będą potrzebowali przyzwolenia Wężymorda, by spalić mnie na stosie.
– Czy spotkałaś świętokradcę? – zabrzmiało po raz ostatni.
Bóg w swoim żywiole, kimże jestem, by stawiać mu czoło? pomyślała z rozpaczą.
Zaprzecz, rozkazał w jej myślach głos Wężymorda.
Jego oblicze pozostało obojętne, nieprzeniknione, lecz siła inwokacji osłabła wystarczająco, by mogła oprzeć się i skłamać. Uczyniła to. I dopiero później, gdy zelżał ból, przypomniała sobie o źródłach jego siły.
Jednak pozwoliła, by wyprowadził ją z ciemnej pułapki cierpienia, strachu i bezsilności – jego zamysły były zbyt zawiłe, by próbowała je przeniknąć, ból zaś, który ściągnęli na nią kapłani, w kilka chwil złamał jej wolę.
Potem rozpłakała się ze wstydu i poniżenia.
Nie chciała tego, lecz moc Wężymorda przenikała ją na wskroś, łagodna, kojąca i sprawiała, że łzy płynęły coraz szybciej. Wciągnęła głowę w ramiona. Dlaczego, zastanawiała się, płacząc, dlaczego miałby ukrywać moje kłamstwa? Kto więc wypełnia wolę Zird Zekruna – kapłani, którzy mnie nienawidzą i nie kryją tego, czy też Wężymord, który wiosną ostrzegał mnie, bym była ostrożna? Czy może wszyscy?