Byłabym może jawnie eksperymentu dokonała, gdyby nie całe gadanie Eweliny. Dość się już wszystkim naraziłam. Postanowiłam nawet Romana w tę niepoważną zachciankę nie wtajemniczać i samej to po cichu załatwić.

Siodło jedno męskie, bardzo lekkie, a za to kosztowne i ozdobne, w dawnym gabinecie mojego męża leżało, od dziesięciu lat nie używane. Wyniosłam je, pod pelerynką przed służbą ukryte, na sam koniec ogrodu, gdzie furtka mała wiodła na drogę akurat naprzeciwko kapliczki i w tej kapliczce je schowałam tak, by móc łatwo ręką sięgnąć. Wróciwszy, Tatara kazałam sobie osiodłać, bo Gwiazdeczka już na dziś dość galopu miała, a chciałam jej jutro użyć, po czym na tym spokojnym i posłusznym koniu na powolny spacer odjechałam dookoła własnego ogrodzenia.

Rzecz oczywista, siodło z kapliczki chwyciłam i dalej udałam się do lasu. Na te zamierzone sztuki potrzebowałam schronienia odległego od ludzkich oczu, wybrałam sobie zatem szałas drwali, wciąż pustką stojący, bo tylko w zimie użytkowany, wokół którego teren jakoś nie był grzybny, dzięki czemu nikt tam się nie zapuszczał. Z tej zresztą przyczyny tam się z Gastonem umawiałam… W szałasie znowu siodło ukryłam i spokojnie, choć już o zmroku, wróciłam do domu.

Wszystkie te wydziwiania tak mnie zajęły i nawet rozśmieszyły, że ów głód Gastona trochę we mnie zelżał. Suknię sobie jeszcze wybrałam na jutro, nie amazonkę klasyczną, a inną, z szerszą znacznie spódnicą, dowiedziałam się, że jutro ludzie łazienkę robić skończą i będę mogła wrócić do własnej sypialni, kolację zjadłam i poszłam spać.

No i oczywiście wczorajsze szały mi wróciły: Nie tak już niespokojne, nie takie rozpaczliwe, a za to bardziej upragnione. W sen zapadałam, Gaston mi się śnił, budziłam się, jego obraz przed oczami mając, znów mnie tęsknota ogarniała…

Ale jednak odrobinę mniej dotkliwie. Pomyślałam, chyba rozumnie, że te wysiłki całodzienne ukojenia trochę dostarczają, im więcej się zmęczę, tym mniej cierpienia doznam, niechże choć szalone jazdy i szalone pomysły zaoszczędzą mi nocnych męczarni! Inaczej bowiem zhańbię się ostatecznie, karetę podróżną każę wyciągać i do Paryża za nim pojadę…

Ach, gdybym pretekst miała…! Oszalałam chyba, tak się zakochać…!!!

Kiedy zbudziłam się tuż po wschodzie słońca, pierwszą moją myślą było szukanie pretekstu dla wyjazdu, a zaraz drugą przypomnienie zaplanowanej próby. Ta druga myśl od razu mnie pocieszyła, ożywiła i oderwała od uczuciowych boleści. Ledwo kawę wypiłam; kazałam siodłać Gwiazdeczkę i prawie bez pomocy Zuzi włożyłam wybraną garderobę. I po cóż się miała dziwić, że nie w normalnej amazonce jadę…

Przed szałasem drwali przesiodłałam moją klacz. Ciekawa byłam, co na to powie, bo więcej przywykła do damskiego siodła niż męskiego, ale okazało się, że musiano ją porządnie objeżdżać w czasie mojej nieobecności, bo nie zdziwiła się i nie protestowała. Suknię podpięłam i podwinęłam trochę na kształt obszernych szarawarów, ciesząc się brakiem licznych halek i spódnic, które by mi tylko przeszkadzały, po czym po pniach równo ułożonych wdrapałam się na siodło.

Wdrapałam, nie wskoczyłam, bo nawyk robił swoje. Inny całkiem zamach nogą był tu potrzebny, nie umiałam go zrobić, w dodatku nikt mi pod stopę dłoni nie podstawiał, musiałam sobie sama radzić. Poradziłam, ulokowałam się na męskim siodle.

Ejże, to było zupełnie inaczej! O wiele pewniej się poczułam, obejmując konia z obu boków nogami niż trzymając je po jednej stronie. Spodobało mi się to, zapragnęłam tylko tak jeździć, buntowniczo postanowiłam nakichać na skandal, towarzystwa się wyrzec, męski strój sobie sprawić i tym sposobem konia używać. I niech gadają, co chcą. Zachichotałam nawet na myśl, że kto jak kto, ale baronowa Tańska rychło zapewne pójdzie w moje ślady i we dwie będziemy okolicę gorszyć.

Gwiazdeczka niecierpliwie rwała się do galopu, puściłam ją na przesiekę, sama się potem w dziczą ścieżkę skierowała i rychło wypadła na skraj lasu, gdzie dziki do kartoflisk się dobierały. Drogą przy łące pędziła jak wiatr, z niepokojem poczułam nagle, że mnie nie słucha, rozszalała się, robi, co chce, no dobrze, mogłam poczekać, aż się zmęczy, i dopiero wtedy zacząć ją hamować, gałęzie mi tu nie groziły, ale ona nagle w skos się rzuciła ku rzędom żarnowca i berberysu. Skoczyła przez nie.

Też dobrze, była skoczna, ileż przeszkód na niej brałam! Chciała sobie poskakać, niech jej będzie. Zaczęło mi się to jeszcze bardziej podobać, bo i skakało się łatwiej w tej męskiej pozycji. Droga w rżysku ugnieciona usłała się przed nami, na niej przed sobą ujrzałam nagle dość wysoką barierę w poprzek stojącą, na biało i zielono pomalowaną, nie zdążyłam pomyśleć, skąd tu jakaś bariera i cóż ona na moich gruntach przegradza, kiedy Gwiazdeczka skoczyła.

I w tym momencie pod lewą stopą poczułam, że puślisko poszło…

Ocknęłam się.

Długą chwilę zmysły odzyskiwałam. Zorientowałam się, że, leżę na trawie, przed nosem widziałam źdźbła suche. Zamrugałam oczami, powolutku i ostrożnie spróbowałam się poruszyć.

Owszem, mogłam. Uniosłam głowę, potrząsnęłam nią, lekki zawrót zaraz mi przeszedł, wsparłam się na rękach, obróciłam, powolutku usiadłam. Wszystkie członki mi działały i miałam nad nimi władzę. Pomacałam trawę. Gruba jej warstwa elastyczna dość była, ale pod nią wyczułam grunt suchy i twardy. Pomyślałam, że ładne parę siniaków rychło się na mnie objawi.

O, doskonale wiedziałam, że przy skoku puślisko mi pękło i zleciałam z Gwiazdeczki, nie dziwiło mnie to wcale. Siodło od dziesięciu lat nie używane, zleżała skóra… Głupstwo zrobiłam, nie sprawdziwszy, w jakim jest stanie. No trudno, przepadło, chwałaż Bogu, że żyję i mniej więcej jestem w całości.

Obejrzałam się dookoła. Gwiazdeczka w pobliżu, już spokojna, szczypała trawę, za mną na słabo wyjeżdżonej drodze wznosiła się biało-zielona bariera, tuż blisko widziałam skraj lasu. Wszystko się zgadzało, a jednak doznałam idiotycznego wrażenia, że jest całkiem inaczej.

Gwizdnęłam lekko na klacz, która chętnie ku mnie przybiegła i chrapami sięgnęła ku mojej twarzy. Uchwyciłam uzdę, uklękłam, wsparłam się na koniu i stanęłam na nogach. Lewego strzemienia przy siodle nie było, jasne, odpadło oderwane.

No i jak miałam na nią wsiąść…?

Był to w tej chwili mój jedyny problem, tak wielki, że nic innego mnie nie obchodziło. Spojrzałam ku lasowi, mały kawałek wyrośniętej łąki mnie od niego dzielił, ruszyłam ku niemu razem z koniem, mając nadzieję na jakiś pniak, ujrzałam słupek kamienny, podprowadziłam do niego Gwiazdeczkę i wdrapałam się na jej grzbiet. Odnalazłam stopą prawe strzemię i oprzytomniałam całkowicie.

Siedziałam na koniu i patrząc z góry, rozglądałam się dookoła.

Dopiero teraz zaczęłam sobie uświadamiać, co widzę. Przede wszystkim szosę. Słupek stał przy wąskiej szosie, o której od razu wiedziałam, że jest asfaltowa. Dalej, za łąką, wznosiły się jakieś zabudowania całkiem odmienne od mojej wsi, wille w zieleni. Za nimi widać było wysokie budowle.

Popatrzyłam na las. Cóż to za las? Nie mógł mieć więcej niż pięćdziesiąt lat, a gdzież moje dwustuletnie dęby? Gdzie jawory i wiązy, stare i potężne?

No tak, Ewa mówiła, że w ostatnią wojnę Niemcy wycięli… Z oddali hałas mnie dobiegał i też wiedziałam, że jest to warkot samochodów, właściwy dla autostrady. Spojrzałam na barierę, ni przypiął, ni wypiął, ustawioną na środku łąki.

No tak, niech to piorun strzeli. Znów przekroczyłam przeklętą barierę czasu! Więc ona tak wygląda…?

Wciąż jeszcze nie ruszałam koniem, zastanawiając się, gdzie wobec tego teraz mieszkam? Roman mówił, że pałac diabli wzięli i na jego miejscu jakiś nowy dom został odbudowany. Doskonale, gdzie może znajdować się to miejsce? Niby powinnam to wiedzieć, ale wszystko dookoła wyglądało jakoś inaczej, ponadto, nawet znalazłszy ten dom, przecież go nie poznam! I, zaraz… jak im tam…? A, Siwińscy. Pilnują go Siwińscy, ogrodnik z żoną, to znaczy, że ogród mi został…