– On przecież nawet teraz może do jaśnie pani przez okno strzelić – powiedział Roman ponuro.

Mimo woli spojrzałam w okno, oczywiście częściowo otwarte, za którym ciemność panowała. Może przynajmniej kotary powinnam zaciągać? I nagle, na poczekaniu, wymyśliłam cały kryminał, otóż nie on do mnie, tylko ja do niego. Przebiorę się po męsku, pójdę czatować pod jego oknem w oberży i strzelę. Nikt mnie przecież o to nie posądzi, wykraść się z własnego domu i potem zakraść z powrotem, to dla mnie żaden problem, najwyżej panna Cecylia mnie usłyszy i pomyśli że znów idę pożywiać się w kuchni. Manii takiej dostałam.

Roman, niestety, skrytykował mój pomysł, który mu natychmiast przedstawiłam. Armand mieszkał na piętrze, żeby go trafić, na drzewie trzeba by siedzieć, nie wiadomo przy tym ule wieczorów i nocy mógł gdzie indziej spędzić. Moją codzienną maskaradę i wykradanie się ktoś by wreszcie zauważył. Do niczego.

– A co gorsza – westchnął – widzę, że jaśnie pani wcale czegoś takiego pod uwagę nie bierze… pan Guillaume wcale nie musi strzelać do jaśnie pani osobiście. Pierwszego lepszego zbira może opłacić, złote góry mu obiecać, zbir w jaśnie panią huknie, a pan Guillaume zaraz potem, przy rozrachunkach, zbira spokojnie zabije, żeby szantażu uniknąć. Dla niego to kiszka z grochem… znaczy, chciałem powiedzieć, małe piwo… znaczy, bardzo przepraszam, chciałem powiedzieć, nic takiego, drobnostka. Śledztwa w sprawie zbira nikt nie będzie prowadził…

Omal w zapale nie zaproponowałam Romanowi, żebyśmy też wynajęli zbira, którego się potem spokojnie zabije, ale zreflektowałam się. Uświadomiłam sobie, że jednak nie poszłoby to tak spokojnie, krwiożerczych skłonności w gruncie rzeczy wcale w charakterze nie miałam. A nawet i samego Armanda… Kto wie czyby mi ręka nie drgnęła.

– Drgnęłaby jaśnie pani bez wątpienia – zapewnił mnie Roman. – Co innego projekty, a co innego czyn. Jechać może jednak do Warszawy, pod nosem panu Jurkiewiczowi stanąć i z testamentem go pogonić…? Choćby i jutro. A przez tę noc, to już ja dopilnuję.

Na tym stanęło.

Co za noc przeżyłam okropną…

Nie, nie przez Armanda, cóż znowu! Przez Gastona. Od chwili kiedy mi na myśl przyszedł, już się tęsknoty do niego pozbyć nie mogłam. Sama zostawszy, tylko jego jednego miałam w głowie, i żeby tylko! W głowie, w sercu, w całej sobie, aż zęby musiałam zaciskać i paznokcie w dłonie wbijać. Szał mnie jakiś do niego ogarniał, w pamięci miałam owe noce, razem za sto piętnaście lat spędzane, i prawie jęki się ze mnie wyrywały. Chciałam go wszystkim, chyba plecami nawet!

O zaśnięciu mowy nie było. Przewracałam się w pościeli, wstawałam, chodziłam po tym gościnnym pokoju, wciąż jako sypialnia używanym, miejsca mi było za mało, biec przed siebie chciałam, coś robić, męczyć się czymś, do wody skakać, na koniu pędzić po wądołach i bezdrożach, tłuc głową o ścianę, a bodaj stajnie czyścić i gnój spod koni własną ręką wyrzucać…!

Kiedy zaś zadrzemałam na chwilę, Gaston mi się natychmiast śnił, garnący mnie w uścisku, i budziłam się rozgorączkowana i nieszczęśliwa bezdennie. Myśl o koniach sprawiła, że omal w środku nocy nie popędziłam osobiście siodłać Gwiazdeczkę i tylko resztki wstydu przed ludźmi mnie pohamowały.

Niedługo jednak wytrzymałam i ledwie świtało, a już na mojej klaczy się znalazłam. Wschód słońca na skraju lasu mnie zastał, nie wiem, która z nas bardziej była zmęczona, z Gwiazdeczki para buchała, ale ja spokojniejsza się nieco poczułam. Wreszcie jakaś rozsądniejsza myśl do głowy mi przyszła, że oto głupstwo robię, na zamach jakiś się narażam, ale siły wielkiej ta myśl nie miała. Własne życie stało mi się obojętne, Gaston tylko istniał, a przy nim znikła reszta świata.

Do domu jednakże wróciłam już opanowana, przynajmniej zewnętrznie. Roman mi wyrzutu żadnego nie uczynił za samotną wyprawę, bo, jak się okazało, Armanda pilnując, o mnie był spokojny. Zbira nawet jeśli Armand wynajął, to tak niedawno, że chyba nie zdążył go na mnie zasadzić, takie rzeczy Roman wiedział, wszędzie swoich ludzi utknąwszy, których nawet pojęcia nie miałam, skąd bierze. Plany nasze nadal były w mocy, ale ostatecznie do Warszawy nie pojechałam, ledwo się bowiem zdążyłam ogarnąć po szaleńczej jeździe, przybył pan Jurkiewicz.

Trafił akurat na późne śniadanie. Z trudem okazałam tyle grzeczności, żeby już przy stole awantury mu nie zacząć robić, ale na więcej się nie zdobyłam. Nim w gabinecie miejsce w fotelu zająć zdołał, z pretensjami wystąpiłam.

I okazało się, że niepotrzebnie, bo pan Jurkiewicz gotowy dokument do podpisania przywiózł. Nadęty mocno i naburmuszony, wytknął mi, że moje lekkomyślne zaniedbania zmusiły go do korespondencji telegraficznej z panem Desplain, bez mała dzień i noc trwającej, co pozwoliło wreszcie mój stan posiadania ustalić i do tego rzecz równie ważną, wykonawstwo testamentu na dwa kraje. Z mojego pisma bowiem wynikało, że w Polsce owszem, występuje pan Borkowski, we Francji natomiast nie wiadomo kto. Wspólnie o tym beze mnie zadecydowali, ja zaś zgodziłam się teraz na ich decyzje, nawet nie słuchając, bo mi było wszystko jedno. Aż się trzęsłam do złożenia podpisu!

Świadkiem jednym był sam pan Jurkiewicz, drugim zaś, jak na zamówienie przybyły ksiądz wikary, który po obiecane pieniądze dla ubogiej rodziny przyjechał. Podpisał się, w treść testamentu wcale nie wnikając, i zaraz odjechał.

Za to na samo zakończenie tej procedury zjawił się Armand, co mnie nad wyraz ucieszyło. Nie omieszkałam powiadomić go natychmiast, co tu robimy i do czego mi ‘pan Jurkiewicz potrzebny. Pan Jurkiewicz lekkie zdziwienie i niezadowolenie okazał, kiedy o rozdysponowaniu majętnością tak skwapliwie mówiłam, i bardzo niechętnie potwierdził kościelną korzyść, Armand natomiast prawie pełne opanowanie zachował. Na moment krótki, niczym błysk oka, w twarzy mignął mu gniew, ale bez uważnej obserwacji nawet bym tego nie dostrzegła, później zaś drwiąco pobożne intencje pochwalił. Mógł sobie chwalić albo ganić, nic mnie to nie obchodziło, bo wreszcie poczułam się przed nim bezpieczna.

W szampański humor wpadłam i pozwoliłam mu zostać na drugim śniadaniu, nie bacząc na głupie plotki i ludzkie opinie, tyle że pannę Chodaczkównę kurczowo przy sobie trzymałam. Bałam się trochę, czy Armand w rozbestwienie przesadne nie wpadnie i znów mi tu nie zacznie roli pana domu odgrywać, ale o dziwo, nic takiego nie nastąpiło i nawet dosyć szybko i bez nacisku wizytę zakończył.

Potem zaś list od Gastona przyszedł, z drogi pisany, i na nowo stałam się stracona dla świata. Zamknęłam się w buduarze dla wielokrotnego przeczytania tej korespondencji, która najmniejszych wątpliwości nie pozostawiała. Nie napisał wprost, że mnie kocha i pragnie za żonę, ale tak wyraźnie dał mi to do zrozumienia, że więcej nie było trzeba. Oczu od jego pisma oderwać nie mogłam, trzech bitych stron nauczyłam się na pamięć i dopiero na obiad z buduaru wyszłam.

I zaraz potem od Romana dowiedziałam się, że zgadliśmy wszystko doskonale. Armand z jakimś złoczyńcą spotkał się tego ranka i musiał go na moją zgubę wynająć, bo, stwierdziwszy osobiście istnienie testamentu, szukał swojego opryszka jak szaleniec, w wielkim pośpiechu. No oczywiście, zabicie mnie teraz przyniosłoby szkodę nieodwracalną, niewątpliwie zatem starał się zlecenie odwołać.

Dwie ulgi razem, które na mnie spadły, sprawiły, że zalęgły mi się w głowie dzikie pomysły. Dawno już bardzo, w dzieciństwie tylko, zdarzało mi się jeździć konno na oklep, bez siodła całkiem, niczym wiejski chłopak. Teraz nagle zaciekawiło mnie, jak też by mi się jechało po męsku z siodłem i strzemionami, i pokusa, żeby spróbować, stała się nieodparta. Prawdę mówiąc, od początku miałam ochotę na ten sposób jazdy, na filmach go widywałam, i strój, na spodniach oparty, wcale mnie nie zrażał, jedyne to były damskie spodnie, które mi się wydawały twarzowe. Zresztą i szeroka spódnica na męską jazdę pozwalała, tyle że trochę nóg musiało się pokazać. Ale wszak nie na paradę się wybierałam…?