Jednakże, kiedy go żegnałam, pełna byłam złych przeczuć.

Armand mnie gwałtownie na polowanie namawiał, ale nie chciałam w nim brać udziału, obowiązkami gospodyni się zasłaniając. Uległam wreszcie o tyle, że jako osoba towarzysząca, z boku i z pewnego oddalenia miałam asystować. Wizyta u mnie znów mu się nie udała, bo i rządca miał pilne sprawy, i wikarego nasz proboszcz przysłał po zasilenie jednej dotkniętej klęską rodziny, które już dawno obiecałam, i ludzie od robót łazienkowych mojej akceptacji co chwila żądali, ja zaś, tym wszystkim zajęta, choćbym chciała, nie mogłam go podejmować. Nie upierał się jakoś, szybko odjechał i dobrowolnie.

Jutrzejsze przyjęcie myśliwych Mączewskiej kazałam zarządzić, po czym zapomniałam o nim całkowicie. Gaston z każdą chwilą oddalał się ode mnie i przy tym wyłącznie myśl moja utkwiła.

Do tego stopnia polowanie wyleciało mi z głowy, że nazajutrz, bardzo wcześnie na zwykłą przejażdżkę wyruszyłam, te miejsca odwiedzając, gdziem się z Gastonem spotykała. Tak mało tego było, a tak wiele…! Z całej siły żałowałam owej chwili urazy, która stosunki między nami zepsuła na jeden dzień i upragniony wieczór tak mi zmarnowała. Niczego przecież nie pragnęłam bardziej, jak znaleźć się znów w jego objęciach…

Smętnie i żałośnie błąkałam się po lesie, prawie nie patrząc, dokąd koń idzie, przystanki czyniąc długie, głucha na wszelkie dźwięki, aż wreszcie dość z bliska szczekanie psów mnie dobiegło i echo strzałów. Przez chwilę jeszcze nie zważałam na te odgłosy, po czym polowanie nagle mi się przypomniało i wyraźną niechęć poczułam ku niemu się kierować. Chociaż… Obiecywałam może…? Zaraz, komu obiecywałam, Armandowi! O, niech się wypcha i nawet obrazi, żadnych obietnic dotrzymywać mu nie będę!

Odryskałam energię i zawróciłam Gwiazdeczkę, bo szczekania i huki zbliżały się do mnie. Bez pośpiechu wielkiego, ale już nieco szybciej ruszyłam w stronę domu, żeby tego zamieszania uniknąć i gości w progu powitać, odgłosy z tyłu jęły zostawać, i nagle gwizdnęło mi coś koło ucha. Zarazem jakby szarpnięcie lekkie za włosy poczułam, zdumiona niezmiernie, nie zrozumiałam, co to znaczy, ale w tym samym prawie momencie Roman na koniu mnie dogonił.

– Gazu, jaśnie pani!!! – wrzasnął okropnie.

Dziwnie mi to zabrzmiało, a zarazem znajomo. Błyskawicznie pomyślałam, że widocznie dziki moim śladem idą i cała strzelanina na mnie pójdzie, i nie daj Boże konia mi jakiś kretyn postrzeli. Skoczyłam do przodu, przez Romana skłaniana do pośpiechu.

Gwiazdeczka, hamowana do tej pory, chętnie w galop szaleńczy wpadła i rychło te łowieckie hałasy ucichły, a ja znalazłam się przed wjazdem do własnego parku. W alei zwolniłam i na Romana się obejrzałam.

– Mnie Roman ostrzegał, a sam się nie upilnował – rzekłam ze śmiechem. – Dobrze, że nikt nie słyszał tego polecenia samochodowego. Nie wiem, co by pomyśleli.

– Też nie wiem, ale wyrwało mi się – usprawiedliwił się Roman. – Słów dobierać nie było czasu. Do jaśnie pani ktoś strzelał.

– Nie do mnie, tylko do dzików…

– Dziki bokiem poszły. A jaśnie pani kapelusz swój raczy obejrzeć.

– Teraz?

– Kiedy jaśnie pani wygodniej…

Zdumiał mnie, zaciekawił i zaniepokoił, ale aż do wejścia dojechałam i dopiero na tarasie kapelusz zdjęłam i obejrzałam.

Dwie dziurki w nim były, jedna naprzeciw drugiej. W milczeniu na nie patrzyłam. Roman, wbrew zwyczajowi oba konie chłopakowi oddawszy, pokazał mi rękaw swojej kurtki, nad łokciem rozszarpany.

– Możliwe, że, jaśnie pani nie mogąc dosięgnąć, mnie przy okazji chciał się pozbyć – powiedział spokojnie. – Jaśnie pani nie zauważyła, bo już z tyłu byłem.

Nadal ze zgrozą oglądałam kapelusz, po czym pytające spojrzenie skierowałam na Romana. Nie wymówione pytanie zrozumiał.

– Jedną breneką człowieka trudno zabić. Trzeba trafić w głowę albo prosto w komorę, to jest, tego… chciałem powiedzieć w serce. Głowa pewniejsza, a dobry strzelec ma szansę. Górą poszło.

– Schyliłam się pod gałęzią – bąknęłam wyjaśniająco. – Całe szczęście i łaska boska…

Przez chwilę jeszcze tak stałam, oglądając to kapelusz, to rękaw Romana, wreszcie władzę nad sobą odzyskałam.

– Do gabinetu Romana zaraz poproszę – rzekłam stanowczo i weszłam do domu, kapelusza z ręki nie wypuszczając.

W gabinecie rozmowę spokojną mogliśmy odbyć. Drzwi na klucz zamknęłam, żeby Roman nad głową sterczeć mi nie musiał, czego nigdy nie lubiłam. Jeśli przy tej okazji ktoś wymyśli, że romansuję z własnym koniuszym, niech mu będzie na zdrowie. Albo nie! Niech mu zaszkodzi.

Jak w dawnych czasach… nie, nie tak, jak w przyszłych czasach… usiadł na krześle blisko, bo głośne gadanie wydało mi się niewskazane, a tak można było porozumieć się nawet i szeptem.

Rzecz była nie do pojęcia. W grę mógł wchodzić wyłącznie Armand, niemożliwe wszak było, żebym miała aż tylu wrogów, a że ktoś strzelał specjalnie, nie ulegało wątpliwości. Jeden strzał, to jeszcze, da się zwalić na głupi przypadek, ale dwa, jeden za drugim…?

Czy oszalał zatem kompletnie i tak mu na kościelnym majątku zaczęło zależeć? Czy Zosię Jabłońską postanowił teraz poślubić? Sześć lat miała, długo by mu przyszło czekać! Jakiż sens widział w usuwaniu mnie z tego świata?!

– Też tego nie rozumiem, proszę jaśnie pani – wyznał Roman, ciężko skłopotany. – Musiał mu już do tej pory Szmul napomknąć o testamencie, więc co ma na celu, nie umiem odgadnąć. Czy są może jakieś pieniądze, jakieś skarby, klejnoty, o których ani jaśnie pani, ani nikt w ogóle nie wie?

– Tu nie ma z pewnością – odparłam z zastanowieniem. – O wszystkim wiem, świętej pamięci pan hrabia nawet skrytkę tajną nad łóżkiem mi pokazał i otwierać ją nauczył. Natomiast w Montilly…? Przecież pojęcia nie mam, co tam jest teraz!

– No więc właśnie. Jeśli coś leży i pan Guillaume o tym wie… Mógłby się tam dostać, jako kuzyn, jeszcze przed otwarciem testamentu. Biżuteria, na przykład, diamenty więcej warte niż cała reszta majętności… No nie wiem, innego wytłumaczenia nie widzę, a i to dosyć głupie. Najgorsze, że dalej musi się jaśnie pani wystrzegać, a ja znowu powęszę dookoła pana Guillaume. Na trochę dałem mu spokój i teraz żałuję. Tu dzisiaj dużo gości będzie, przy świadkach on nic nie zrobi, więc

! jaśnie pani pozwoli, że ja się oddalę. Przed wieczorem wrócę. – Nie tak znów dużo, dwadzieścia osób wszystkiego…

– Ale chyba wystarczy? Byle panu Guillaume na ręce patrzeć…

Nagle w złość wpadłam okropną. Co to jest, żeby ten łajdak tak mi życie utrudniał! Jeszcze mnie otruje w moim własnym domu… O nie! To już lepiej, bym ja go otruła, nie taka to znowu wielka sztuka, ale przecież nie u siebie! Gdzie indziej. W oberży stoi, tam kogo namówić… Bzdura, niepotrzebny świadek. Ustrzelić go może? On chciał mnie, czemuż nie ja jego? Ale to. już prędzej Roman by zdołał, a to niedobrze, na mnie żadne podejrzenia nigdy by nie padły, na niego owszem. Coś powinnam koniecznie wymyślić, bo inaczej się tego Armanda nigdy nie pozbędę, po jego śmierci dopiero stanę się bezpieczna…

Roman już poszedł, a ja jeszcze siedziałam i obmyślałam zbrodnicze sposoby działania. Do żadnych postanowień w rezultacie nie doszłam, bo trąbki i palenie z bata przed domem się rozległo. Goście z polowania zaczęli nadjeżdżać.

Ewelina z drogi zawróciła, udawszy, że ze wszystkimi odjeżdża, szepnąwszy mi przedtem, bym na nią czekała. Nie tylko po śniadaniu już było, ale nawet i po obiedzie, wieczór się zbliżał.

– Kasiu droga, nie miej mi tego za złe, ale czuję się w obowiązku cię ostrzec – rzekła pośpiesznie, zamknąwszy się ze mną w buduarze. -Twoja opinia stoi pod znakiem zapytania!

Ucieszyły mnie te jej słowa, bo już zaczynałam się dziwić. Goście gośćmi i przyjęcie przyjęciem, udało się zresztą Mączewskiej w pełni, ale jakieś sygnały do mnie dobiegły. Kosym okiem spoglądały na mnie co starsze panie, skrępowanie czuć się dawało, sztywność osobliwa, jakby zgoła przymus. Malutko tego było, wręcz cień zaledwie, niemniej jednak dawało się zauważyć i, choć zajęta pilną obserwacją Armanda, jęłam się zastanawiać, co to może znaczyć i kto tu jest osobą niepożądaną. A oto okazało się, że ja!