Ze zdenerwowania wypiłam całe wino od razu i gestem poprosiłam o następny kieliszek. Owszem, pan Desplain wyjaśniał mi źródła dochodów, ale zyski określał mianem płynnych. Dokładnie zrozumiałam tylko tyle, że po opłaceniu podatków na moim koncie bankowym zostaje jedenaście milionów. Mogę mieszkać w Ritzu prawie przez dwa lata. Na pewno tego nie zrobię, nie upadłam na głowę.

– Zaraz. O jakiej zmianie ustroju Roman mówi? Rewolucja w Rosji, dwie wojny światowe, to już wiem. A co z tym ustrojem? – Od zakończenia drugiej wojny światowej w Polsce i paru innych krajach, pod wpływem Rosji, zwanej wówczas Związkiem Radzieckim, panowało coś, co określano jako ustrój komunistyczny albo socjalistyczny. Nie był to w ogóle żaden ustrój, tylko jedno wielkie i perfidne łgarstwo. Jaśnie pani pozwoli, że nie będę się wdawał w szczegóły, bo są takie głupie, że nawet ich pojąć nie można. Dużo książek istnieje z tamtego okresu i na ten temat, jaśnie pani sobie przeczyta… Na szczęście ludzie tego w końcu nie wytrzymali i nastąpiła zmiana na coś normalniejszego, chociaż ciągle jeszcze panuje duży bałagan.

– W politykę nie będę się wdawać – wyrwało mi się stanowczo.

– I bardzo słusznie, po co sobie zdrowie odbierać… – Zaraz. Do diabła z ustrojem…

Urwałam nagle. Jezus Mario, co ja mówię?! Ależ w życiu takie słowa przez usta by mi nie przeszły! Ja, z domu hrabianka Roztocka, prawnuczka księżnej de Noirmont, zaczynam przeklinać…?!!! A cóż się ze mną dzieje…?!!!

Chwyciłam kieliszek wina i wypiłam do dna. Roman spojrzał tylko i zamówił mi następny. Może powinien był zamówić gorzałkę, a co najmniej koniak.

– Jednej rzeczy nie rozumiem – podjęłam z pewnym wysiłkiem. – Jakim sposobem Ewa Borkowska niczemu się nie

tajemnicza siła przez jakieś tam bariery przeniosła?

Roman zadbał i o siebie, zamówił sobie jeszcze jedno piwo, po czym ciężko westchnął.

– Naukowe wyjaśnienie odpada w przedbiegach, ani ja się na tym nie znam, ani jaśnie pani. Ale pan Desplain też się niczemu nie dziwił, prawda? Jaśnie pani… jak by tu powiedzieć… jest dla wszystkich osobą całkowicie współczesną. Mówiłem przecież, nic w czasie nie ginie, to ten czwarty wymiar… Wszyscy widzą w jaśnie pani znajomą, która ledwie na kilka lat zakopała się gdzieś na wsi i teraz do towarzystwa powraca. Pani Ewa Borkowska jest pra-pra-pra-pra… proszę o wybaczenie, musiałbym dokładnie policzyć, mimo iż sam wtedy żyłem… prawnuczką panny Wilczyńskiej, która była przyjaciółką jaśnie pani… a jaśnie pani jest w tej chwili jakby pra-pra-pra-pra-wnuczką siebie samej…

Od tych pra-prawnuczek zaczęło mi się kręcić w głowie. Niemożliwe przecież, żebym była pijana przy trzecim kieliszku łagodnego wina! Postanowiłam przyjąć wyjaśnienie po prostu na wiarę, nie siląc się na rozumienie, i już otworzyłam usta dla zadania następnego pytania, kiedy coś mi w tym przeszkodziło. Już od dłuższej chwili słyszałam w górze jakiś warkot, który się zbliżał i właśnie zaczynał hałasować nieznośnie. Uniosłam wzrok i na niebie ujrzałam coś…

I zaraz przypomniałam sobie własne postanowienie. Nawet maszyna latająca już mnie nie zdziwi! W złą godzinę chyba pomyślałam takie słowa.

– Cóż to jest? – spytałam zimno i z kamiennym spokojem, wskazując palcem niebo.

– Helikopter – odparł Roman, ledwie rzuciwszy okiem. – Normalna rzecz. Teraz dużo tego lata, helikoptery i samoloty, do Ameryki, za ocean, można przelecieć w osiem godzin. Z Warszawy do Paryża w mniej niż dwie. Z Warszawy do Kopenhagi w pięćdziesiąt pięć minut. Żałuję bardzo, że nie pokazałem jaśnie pani któregoś lotniska w Paryżu i całego ruchu lotniczego, ale czasu zabrakło. Nic nie szkodzi, obejrzy jaśnie pani przy najbliższej okazji, to taka sama komunikacja, jak samochody i pociągi.

Szaleństwo jakieś nagle mnie ogarnęło.

– Chcę tym polecieć – powiedziałam gwałtownie.

– Nie ma najmniejszych przeszkód. Dokąd? Ma jaśnie pani jakieś życzenie?

– Do Ameryki.

– Z tym będzie drobny kłopot. Po Europie można podróżować bez niczego, ale Stany Zjednoczone i Kanada wymagają wizy. Za dużo im się tam pcha niepożądanych cudzoziemców…

– Dobrze. Do Londynu.

– Do Londynu w każdej chwili. Kiedy jaśnie pani sobie życzy? Opamiętałam się nieco. O tak, polecieć tym czymś chciałam, nawet gdyby miał to być ostatni czyn mojego życia. Ale na ostatni czyn życia mogłam chwilę poczekać, intrygowała mnie Ewa Borkowska, zamierzałam odnowić dom, tu, w Trouville, miałam jeszcze potwornie dużo do obejrzenia, do Montilly musiałam wrócić, gdzie należało służbę nająć i ów zamknięty pokój w mojej obecności otworzyć, bo pan Desplain telefonował do mnie… och, te telefony… Czemuż ojciec nieboszczyk ich nie dożył…?…że czegoś tam istotnego brakuje i w tym właśnie pomieszczeniu może się znajdować. Gorączkowo usiłowałam przypomnieć sobie pytania, które przez ten warkot nad głową wyleciały mi z pamięci. Nie, nie mogłam pchać się do szaleństwa natychmiast.

– Za tydzień. Przez tydzień tu pozostanę, załatwimy sprawę remontu domu, spotkam się z panią Borkowską. Potem wrócimy do Paryża i Roman zrobi co trzeba, żebym powietrzem poleciała do Londynu. Byłam tam raz w życiu, jako małe dziecko, i chcę się znaleźć jeszcze raz, jako osoba dorosła…

Wreszcie oderwałam się od tego stolika, od tej plaży i od tego wina, przebrałam się i poszłam na kolację. Florentyna, gospodyni, usługiwała mi przy toalecie i trochę się zatroskała. Zaróżowienie lekkie widać było na mojej twarzy i postaci, co wprawiło ją w niepokój, choć ja żadnej nieprzyjemności nie czułam. Tak jak i Roman, poradziła mi bardzo uważać ze słońcem, krótko się na jego promienie wystawiać i do cienia chronić, bo inaczej poparzenia wielkie mogą wystąpić i miast pięknej i ciemnej karnacji dostać, ze skóry oblezę. A do tego wciąż smarować ciało specjalną oliwką.

Jak na jeden dzień wrażeń miałam dosyć. Zdało mi się, żem przed miesiącem z Paryża wyjechała, a tymczasem było to tego poranka. Aż mnie zaciekawiło, jak długo ten biegnący dzikim pędem tryb życia wytrzymam, i poczułam wyraźnie, że bodaj na parę godzin usiąść i spokojnie pomyśleć muszę…

Roman zostawił mnie samą, choć czuwał w pobliżu, raz jeszcze pouczywszy, jak ze słońca bez szkody korzystać. Przypływ nadchodził, na który czekałam, by w morzu trochę popływać.

Małe śniadanie w domu zjadłam, później zaś uparłam się raz jeszcze obejrzeć ów obraz ruchomy z powieści pana Verne’a. Film to się zowie, muszę zapamiętać to słowo. Oglądałabym więcej, bo świat obecny, do którego tak niepojęcie się dostałam, pokazywał się na owym ekranie w najprzedziwniejszych postaciach, ale żal mi było plaży, morza i słońca. W cichości ducha musiałam przyznać, że bezwstyd ma wielkie zalety, o ileż milej było na ciele niczym nie okrytym czuć lekki powiew wiatru, gorąco promieni słonecznych i chłód morskiej wody niż zażywać tego wszystkiego w sukniach i bieliźnie!

Nowa myśl mnie intrygowała. Ciekawe, w kim też Roman za młodu tak się niezmiernie kochał… Podobno znałam osobę. Nie mogłam to być ja z całą pewnością, bo już piętnaście lat przekroczył, kiedym się urodziła, a trudno przypuścić, by miłość namiętną poczuł do niemowlęcia. A i do dziewczynki pięcio-czy nawet dziesięcioletniej, też wątpić można. Musiała jednak ta jego dama serca w naszym domu bywać, skoro życie całe naszej rodzinie i mnie poświęcił, mną zaś opiekował się niczym najdroższą córką, a tak dyskretnie, że dopiero teraz to widzę i ocenić mogę. To już nie sługa, to przyjaciel wprost i opiekun, choć nigdy ni w zuchwalstwo, ni w poufałość nie wpadł, aż do chwil obecnych, kiedy ganić go za to wcale nie mogę.

Ciekawa rzecz… Myślą jęłam przebiegać kuzynki różne i znajome panny, świata przed sobą nie widząc, kiedy nagle człek jakiś na piasku usiadł tuż przy mnie blisko.

– Szwedka czy Niemka? – spytał tak życzliwie, że nawet bezczelności w tym nie było.

Zaskoczenie i zdumienie sprawiło, że udzieliłam odpowiedzi, bo co też mu do głowy wpadło, żeby mnie taką narodowością obdarzać?