I Ewa… Ależ tak, właśnie Ewa oburzała się strasznie i płakała nade mną. Przed samym prawie moim ślubem się rozstałyśmy i straciłyśmy z oczu.

Nagle bunt we mnie wybuchł i znów ta rewolucja rozkwitła.

– No dobrze, mówmy wprost – rzekłam zimno i gniewnie. – Poszłam za niego dla pieniędzy. Wiesz doskonale, że moi rodzice stracili wszystko, a ja, głupia dziewczynka…

– Po pierwsze, nigdy nie byłaś głupia – zaprotestowała Ewa z energią – a po drugie mogłaś studiować, iść do pracy… No owszem, ciężkie życie. I twoja matka… I ojciec… Czarujący człowiek zresztą, uwielbiałam go… Jeśli ze względu na nich ustawiłaś się finansowo, coś niecoś mogę zrozumieć. Jeśli był to błąd, zapłaciłaś za niego całkiem nieźle, ale za to twoi rodzice spędzili ostatnie lata życia w błogim spokoju.

– Przepraszam, a na co chorował pani mąż? – spytał doktór bardzo spokojnie i rzeczowo.

O mój Ty Boże, a na cóż on NIE chorował…?!

– Na wszystko – westchnęłam smętnie. – Chroniczna niestrawność, połączona z nieopanowanym łakomstwem. Żółć. Wątroba. Ustawiczne ataki. Niedowład nóg, reumatyzm, przeziębienia, jedno za drugim, sama nie wiem, co jeszcze, wszystko w nim szwankowało. Także nerki. W młodości prowadził bardzo niezdrowy tryb życia…

Znów się ugryzłam w język, żeby nie wspomnieć o kurtyzanach wiedeńskich, o których dowiedziałam się znacznie później, a które podobno siły żywotne z niego wyssały sposobem bliżej mi nie znanym. I o stu dwudziestu kołdunach, które w jedno popołudnie pożarł z flakami na najtłustszym rosole, jaki w życiu widziałam, i po których przed świtem umarł. Doglądałam wtedy źrebiącej się klaczy wielkiej klasy, z weterynarzem razem i z Romanem, klacz oźrebiła się szczęśliwie, ale kiedy wróciłam do domu, mój mąż owe kołduny już kończył… Widząc to, po doktora posłałam od razu, ale nieszczęście chciało, by doktór akurat trudny poród baronowej Brzezińskiej przyjmował… Dwa życia za jedno.

Przez wspomnienie okropne straciłam chwilę rozmowy. – Och, sękocińskie lasy – mówiła Ewa. – Podobno przed wojną były rzeczywiście wspaniałe, starodrzew, ale wszystko zostało wycięte i teraz niewiele zostało. Oczywiście odrasta, ale w mniejszym zakresie, to już nie to, co było. Przyznam się panu, gdybym wiedziała, że moja przyjaciółka do tego stopnia poddała się tej pielęgniarskiej pracy, sama bym do niej pojechała, ale na ostatnie kilka lat straciłyśmy się z oczu, urwany kontakt, i zupełnym przypadkiem, przez notariusza, odnalazłyśmy się ponownie. To w wielkim stopniu moja wina, zmieniałam adresy, nie zdążałam wszystkich zawiadamiać…

– Nie wiem, czy należy żałować, bo, wnioskując na oko, to zamknięcie się wśród lasów wyszło pani przyjaciółce na zdrowie. Opalanie się to moda, czasem nawet szkodliwa – tu doktór zwrócił się do mnie – ale metoda, którą pani stosuje jest ze wszech miar godna polecenia. Umiar, a nie szaleństwo.

W głowie ciągle jeszcze miałam te potworne kołduny.

– Urodziło się wtedy źrebię – powiedziałam wbrew woli. – Klaczka. Astra. Jej matka, Gwiazdeczka, do tej pory jest moim ulubionym wierzchowcem.

– Jeździsz konno? – zdziwiła się Ewa i natychmiast odpowiedziała sama sobie. – Ależ tak, pamiętam! Oczywiście, mieliście konie, a do tego objeżdżałaś konie na Służewcu, na treningach! Wstawałaś o piątej rano! O Boże, podziwiałam cię z przyjemnością!

– Dlaczego z przyjemnością? – zainteresował się Karol, który dotychczas przysłuchiwał się całej rozmowie w milczeniu. – Bo z jednej strony byłam dumna z przyjaciółki, która jeździ na koniach, a z drugiej czułam się szczęśliwa, że ja nie muszę. Wiedziałam, że o piątej rano ona leci na tory i rozkosznie obracałam się na drugi bok.

– Zważywszy, iż fakt, że cię kocham, nie ulega wątpliwości, mogę sobie pozwolić na szczerą uwagę – rzekł Karol uroczyście i wszyscy spojrzeliśmy na niego z wielkim zainteresowaniem. – Otóż stwierdzam, co w najmniejszej mierze nie jest krytyką, że twoja przyjaciółka, która, o ile wiem, jest twoją rówieśnicą, wygląda o… no, uczciwie oceniając… o trzy lata młodziej niż ty. Nie zamierzam się czepiać, ale to z pewnością te konie…

Obie z Ewą popatrzyłyśmy na siebie najpierw w osłupieniu, a potem z największym rozbawieniem.

– A nie to leśne, świeże powietrze? – spytała Ewa.

– Tego nie przyznam za nic w świecie. Nie mam zamiaru zapaść na wątrobę, reumatyzm i przewód pokarmowy, żebyś odmłodniała, pielęgnując mnie. Będę się upierał przy koniach. – O Boże! Cóż za doping! Chyba zacznę jeździć…

Poczułam, że lubię Karola. Może i był trochę niedźwiedziowaty, ale promieniowała z niego dobroć i dobroduszność. I powierzchowność miał przyjemną, nie z tych, co budzą nagłe bicie serca, ale jakby uspokajającą i napawającą zaufaniem. Na miejscu Ewy czułabym w nim oparcie, opokę wręcz, szczególnie iż widać było, że obdarza ją głębokim uczuciem.

Kwestii tego wyglądu o trzy lata młodziej nie podnosiłam, uważając stwierdzenie za zwykły komplement. Ewa zdumiewała mnie od pierwszej chwili, wiedziałam przecież, że jesteśmy w jednym wieku, tymczasem dwudziestu lat bym jej nie dała. Twarz tak świeża, tak gładka, bez najmniejszego śladu przywiędnięcia, ruchy tak żywe i sprężyste jak u młodej dziewczyny, Karol doprawdy grzeczność wielką mi okazał.

Natomiast wstawania o piątej rano i objeżdżania koni na jakichś treningach na Służewcu w najmniejszym stopniu nie mogłam sobie przypomnieć. Cóż to w ogóle było, ten Służewiec…? A, prawda, miejscowość, wieś chyba, w pobliżu Warszawy, nazwa mi się o uszy obiła. Ale co, na Boga, ja z tym miałam wspólnego…?!

Zarazem przypomniałam sobie nagle, że przecież Ewa naprawdę ma na imię Ewelina i tak ją znałam, a tu już do Ewy przywykłam i do tej osoby, którą widzę, a nie do tamtej, którą lepiej powinnam pamiętać. Cóż za poplątanie okropne, nie mogę o tym myśleć, bo mi to obłędem grozi!

I nagle kolejne spostrzeżenie spadło na mnie niczym grom z jasnego nieba. Ogólnie skołowana całą sytuacją, nie zwróciłam na to wcześniej uwagi, choć w głębi duszy coś mnie dręczyło. Z kimże, na litość boską, mamy do czynienia?! Obie wszak pochodzimy z arystokracji, ona, baronówna z domu, po kądzieli prawnuczka Potockich, ja, hrabianka i hrabina, z książęcą krwią w żyłach… Siedzi tu z nami zwykły medyk, usługi dla zarobku świadczący, rozmawia jak równy z równym, ja sama pozwalam się zapraszać na jakiś obiad czy kolację oficjalistom i urzędnikom, bo czymże innym jest choćby pan Desplain, jak nie sługą mojej rodziny…?! I nikt w tym nie widzi nic niewłaściwego…?!!!

Gdzież się podziały sfery, gdzie salony, gdzie bariery społeczne nie do przekroczenia? Służba, Boże drogi, nie ma służby! Nikt nas nie oddziela od pierwszego lepszego kupczyka, od chłopa nawet! A skąd ja mam wiedzieć, czy pan Villon z chłopów, na przykład, nie pochodzi? Cóż się stało z tym światem, co za jakieś zrównanie przerażające nastąpiło, potomek książąt i potomek plebejusry w przyjaźni są ze sobą; czy to już pochodzenie przestało cokolwiek znaczyć…?! Chyba przestało…?

Ze zdumieniem najwyższym stwierdziłam, że mnie to mało obchodzi. Może znów poglądy nieboszczyka ojca we mnie się odezwały, wszak zawsze ogólne oburzenie budził, twierdząc, iż więcej warte jest ukształcenie, wiedza i charakter człowieka niż jego parantela, za negatywny przykład niekiedy nawet synów królewskich podając. Czyżbym teraz te poglądy za własne przyjęła…?

Chyba tak…

Mgnienie zaledwie zajęły mi te nagłe rozważania i najzupełniej naturalne mi się wydało, że na obiad idziemy razem z doktorem, który już do naszego towarzystwa całkowicie przystał. Za mojego wielbiciela został wzięty i zaakceptowany. W dodatku, co gorsza, przyjemność mi to sprawiło…

Wieczór w kasynie, za który potępiona zostałabym bezapelacyjnie w moich czasach, miałam już za sobą. Wygrana z niego wyszłam ku własnemu zdumieniu, a przy tym zachwycona, bo wreszcie mogłam osobiście sprawdzić, jak też nasi wielcy panowie majątki tracili. Głupi musieli być… Telewizja, ukradkiem w nocy oglądana, filmy, jakich mi Roman dostarczył, ogromną wiedzę mi dały. Bez tchu niemal przed ekranem siedząc, ze zgrozą ujrzałam świat, w którym jakieś kompletne pomieszanie wszystkiego nastąpiło, płci obie zwłaszcza do góry nogami stanęły, kobiety, miast kazać się zdobywać i opieki żądać, same na mężczyzn się rzucają! Miast uroki swoje im prezentować, kusząc umiejętnie, spodnie noszą i jawnie ich garną ku sobie! O nie, takiego głupstwa już z pewnością nie zrobię!