Niezależnie od motywacji propozycja była do przyjęcia. Raz, że w gabinecie dyrektorskim było o wiele przyjemniej niż w nieczynnym biurze wyborczym, dwa, że przy otwartych drzwiach można byłoby mieć wgląd w tę całą dziennikarską menażerię. Tak się przynajmniej panom kryminalnym wydawało.

– A nie – wyprowadziła ich z błędu pani Jola. – To może kiedyś tak było, że dziennikarze przychodzili tu jak chcieli, ale przy pani Proszkowskiej się zmieniło. Ja wiem, bo pracuję w telewizji już cztery lata, przedtem byłam w marketingu, to tu się po prostu kłębiło. Pani Proszkowska wprowadziła porządek. Miejsce dziennikarzy jest w redakcji, a nie tutaj.

– Nawet podczas kolegiów redakcyjnych?

– U nas nie ma czegoś takiego jak kolegia redakcyjne – pochwaliła się pani Jola. – Kolegia dyrekcyjne to tak, to co innego. Dyrekcja się spotyka, ustala ramówkę i co tam trzeba, i wszystko na ten temat. Dziennikarze mają robić swoje.

Aspirant i komisarz spojrzeli po sobie. Pogarda pani Joli dla dziennikarzy biła w oczy.

– Oczywiście, czasami przychodzili, ale tylko jak mieli coś konkretnego do załatwienia, albo jak pani dyrektor prosiła do siebie.

– Nawet w sprawach programowych nie przychodzili? Do dyrektora Mikły, bo on, zdaje się, jest od programu?

– Teoretycznie – wydęła usteczka pani Jola. – Praktycznie… tylko niech mnie panowie nie wydadzą, nie powinnam tego mówić, ale panowie są tacy sympatyczni… – Tu obdarzyła komisarza przeciągłym spojrzeniem. – No więc praktycznie to on nic nie robił. Niby tam coś mieszał przy ramówce, a tak naprawdę o wszystkim decydowała pani dyrektor.

Pogarda pani Joli dla dyrektora programowego była jeszcze większa niż dla dziennikarzy.

Najwyraźniej w ośrodku panowała od jakiegoś czasu dyktatura. Pytanie – do jakiego stopnia oświecona? I czy monarchia była absolutna, czy istniał ktoś dopuszczony do rządów albo chociaż konsultacji? Pani Jola nie miała chyba wystarczających kwalifikacji, by uporać się z tą kwestią.

– Panowie życzyli sobie mnie widzieć, więc przyszedłem, aczkolwiek uważam, że to barbarzyństwo, niepokoić mnie w mojej sytuacji. Niemniej jestem.

W drzwiach dyrektorskiego gabinetu stał zbolały wdowiec.

Nie przesadzajmy. Nie wyglądał na specjalnie zbolałego, chociaż wyraz twarzy miał ponury. Żadnego innego wszakże nie można się było po nim spodziewać. I to nie tylko z uwagi na świeżą tragedię rodzinną. Ostatecznie był jednym z najwybitniejszych współczesnych dramaturgów opisujących w swoich sztukach wszystkie obrzydliwości dzisiejszego świata. Nawet jeśli się było kiedyś wesołym młodzieńcem, to zajmując się taką tematyką można było kompletnie stracić chęć do życia. Sebastian Proch – Proszkowski nigdy poczuciem humoru nie grzeszył, ponadto zawsze przejawiał tendencję do wynajdywania i opisywania najmroczniejszych stron rzeczywistości, stanowił więc doskonały materiał na posępnego wieszcza.

Komisarz Ogiński, spożywając dzisiaj na wczesne śniadanie cztery kabanosy Krakus, wygodny produkt, który można trzymać w jednej ręce, drugą włączył komputer, uruchomił Internet i wyguglał sobie dwieście tysięcy odpowiedzi na hasło „Sebastian Proch – Proszkowski”. Przeczytał tylko kilkanaście, ale znalazł w nich wystarczającą porcję wiadomości na temat małżonka denatki. Laureata wielu nagród literackich przyznawanych w kraju i za granicą. Nominowanego do „Paszportu Polityki” i do „Nike”. Autora sztuk wystawianych przez najpoważniejsze sceny kraju, w tym teatr telewizji. Bezlitosnego tropiciela i analityka zgnilizny obyczajowej schyłku XX i początku XXI wieku. Odważnego twórcy, niecofającego się przed użyciem najbardziej drastycznego języka, jakim przemawiała scena polska od… no, od zarania.

Po prostu nikt przed nim tak nie świntuszył – przetłumaczył komisarz na własny użytek. Postanowił też przeczytać jakiś kawałek Procha – Proszkowskiego; będzie musiał w tym celu udać się do Książnicy – zadzwonił nawet od razu do starej znajomej pracującej w dziale informacji i uzyskał obietnicę, że gdzieś mu znajdzie kilka opublikowanych dramatów. Trzeba będzie po nie wpaść… albo namówić Brzecznego, żeby skoczył, w końcu on ma samochód.

Nawiasem mówiąc, komisarz też mógł mieć samochód – służbowy – ale nie chciał. Wolał chodzić na piechotę, przynajmniej dopóki będzie względnie blisko. A jak będzie daleko, to Brzeczny ma… itd.

Wiedząc już mniej więcej, z kim ma do czynienia, komisarz usiłował wykrzesać w sobie jakiś entuzjazm wobec osoby wybitnej, szacunek, te rzeczy. Osoba wybitna jednak nie budziła w nim żadnych uczuć pozytywnych. Gdyby nie wrodzony szacunek dla twórców, komisarz byłby skłonny nazwać go nadętym bucem.

– Proszę wejść, panie Sebastianie – powiedział, nie będąc pewnym, czy przypadkiem nie popełnia jakiejś gafy, używając tylko imienia faceta. Nigdy nie miał do czynienia z posępnymi wieszczami. – Nie będziemy pana długo męczyć, poprosimy tylko o odpowiedź na kilka podstawowych pytań. Z tym, że jednak będziemy nalegać na odwiedziny u państwa… u pana w domu.

– Mało wam tego bałaganu, który wczoraj zrobili u mnie wasi ludzie? – Literat zionął ironią.

Komisarz chętnie odpowiedziałby, po prostu i zgodnie z prawdą, że tak. Mało. Koledzy przeszukujący mieszkanie państwa Proszkowskich stwierdzili ze zdumieniem, że tak bezosobowego i nijakiego mieszkania jak żyją nie widzieli.

– No więc powiem ci, Tomek, że w hotelu, a nawet w hotelu sieciowym, a nawet w schronisku młodzieżowym było by przytulniej – dziwił się technik Mateusz, człowiek inteligentny, a ponadto bywały; wszystkie urlopy spędzał na podróżowaniu, dzięki czemu wiedział, co mówi o hotelach sieciowych i schroniskach młodzieżowych. – Meble wszystkie z Ikei i to wyłącznie te najprostsze, łóżka jak prycze, ani jednego krzesła, tylko taborety, w kuchni dwie szafki na krzyż, w łazience też jakaś obrzydliwa asceza… No, może z wyjątkiem kuferka na kosmetyki pani. Tylko szmat jakieś przeraźliwe ilości, jeden pokój zamieniony w całości na garderobę, i to, wyobraź sobie, tyle samo jego, co i jej. Jego ubranka wszystkie czarne i bure. Po cholerę mu tyle jednakowych wdzianek? Może znany dramaturg musi mieć z czego robić sobie image? A znowuż jej we wszystkich kolorach tęczy. Trochę książek. U niego w pracowni. Najwięcej współczesnych thrillerów a poza tym, uważaj: Kant, Schopenhauer, Nietzsche i inni tacy. Dzieła o gnozie. Muszę sprawdzić, co to właściwie znaczy: gnoza… Jakieś współczesne, nie znam, nie czytam, nie mam do tego zdrowia. Taki literat pewnie lubi mieć wgląd w to, co pisze konkurencja. Bardzo duża półka z książkami poświęconymi psychologii i psychiatrii. Też chyba potrzebne panu do konstruowania skomplikowanych psychicznie postaci. Ona osobnego pokoju nie miała. Sporo poprzegrywanych na VHS i DVD filmów i programów, pewnie jej to było potrzebne do celów zawodowych. Telewizor jak krowa, na pół ściany. Albo i na trzy czwarte. Ciekawe, prywatny czy służbowy pani dyrektor z telewizji. Dla nas to, oczywiście, nieważne. Odciski wzięliśmy, tylko jego i jej tam były, chyba że inne gdzieś zakonspirowane, nie szukaliśmy specjalnie. Kurczę, oni chyba mocno niesympatyczni. I wiesz, mam wrażenie, że jacyś tacy… nierzeczywiści. Wymyśleni, cholera. Ja ci powiem, Tomek, to on ją zadusił, bo mu atmosfery w domu nie stwarzała i jeść chyba też nie dawała; w kuchni tylko cała szuflada zupek w proszku i trochę zapleśniałego chleba…

Komisarz patrzył w zimne, jasnobłękitne oczy znakomitego dramaturga i myślał sobie, że jeśli nawet żona go nie karmiła jak należy, to on z pewnością nie podał jej ani szklanki herbaty.

– Proszę powiedzieć, czy wie pan coś o wrogach małżonki?

– Jakich wrogach?

– Właśnie usiłuję się dowiedzieć.

– A miała jakichś?

– Raczej tak, proszę pana. Przynajmniej jednego. – Ach… rozumiem. Faktycznie. Pan nagrywa to, co ja mówię?

– Nagrywam. Do celów służbowych wyłącznie.

– No tak, pan jest policjantem, nie jednym z tych tutaj…

– Nie lubi ich pan?