Kiedy stanął na brzegu, poczuł, że dzieje się coś dziwnego. Ono było żywe, prawdziwe, ale zupełnie inne niż wszystko, co widział do tej pory. Łagodnie wypluwało na piasek białe pazurki piany, nie było ani groźne, ani podobne do rzeki, rozlewało się jak mleko i cofało. A na piasku zostawał mokry ślad, co jak wdepnąć na niego nogą, to piasek obok robił się jaśniejszy, a potem ciemniał i w dołku po pięcie zostawała woda.
Starał się patrzeć najpierw na piasek, potem powoli przesuwał wzrok trochę wyżej, wyżej, lecz tam już z wodą łączyło się niebo.
Mama rozłożyła koc i wyjęła z koszyka jabłka, tylko że on nie chciał jeść. Patrzył i patrzył. Ale niebieskie wchodziło w niebieskie. Coś było nie w porządku. Oczywiście! Z tego miejsca nie zobaczy drugiego brzegu! Stoi za nisko. Musi wejść wyżej. Mama była w dobrym humorze i pozwoliła mu chodzić po plaży pod warunkiem, że nie wejdzie do wody. Obiecał to jej szybciutko – właśnie zobaczył wieżę, taką jak na polanie u babci. Tylko że tam podobno wchodzili myśliwi, a tu siedział pan w samych slipkach. Tak, z tamtego miejsca będzie lepiej widział. Mama chciała, żeby zdjął ubranko, ale ściągnął tylko koszulkę, w spodenkach miał żołnierzyka i żółte piórko, więc przecież nie mógł tego tak sobie zostawić.
Strasznie wysoka była ta wieża. I stopnie miała takie jak drabina. Trzymał się poprzecznej barierki i nie patrzył na dół, bo robiło mu się niedobrze. Ale nie szkodzi. Jeszcze tylko parę stopni. Wytrzyma! Nigdy nie wchodził tak wysoko. Patrzył w dół, a nogi były coraz dalej od piasku. Wisiał w powietrzu. Chciał wymiotować. Zamknął oczy. A potem pomyślał o tacie. Będzie dzielny. I kiedy wychylił głowę nad drewniany pomost, ten pan w samych slipkach aż podskoczył i krzyknął: tu nie wolno wchodzić, co ty tu robisz! Wtedy dopiero troszkę się zachwiał, ten pan natychmiast chwycił go za ręce i wciągnął do siebie. Chciało mu się płakać, bo pan był zły, i chyba nawet go coś tak drapnęło w gardle, ale przecież musiał zobaczyć drugi brzeg!
Odwrócił się w stronę morza i patrzył, nie słuchał wcale, co tamten pan mówi. Ale morze wyglądało tak samo… rozwlekle, aż hen, hen i nic nie było widać tylko wodę i wodę. Musiał źle patrzeć! Niech go tamten nie szarpie, bo on musi zobaczyć, a tu wszystko coraz bardziej zatarte i za mgłą, nie, nie będzie płakał, jest już przecież całkiem duży, tacy duzi chłopcy nie płaczą! Wytrze szybko oczy i musi zobaczyć, musi, a tamten pan nachylił się nad nim, co ty musisz? Muszę zobaczyć drugi brzeg! Drugi brzeg? Przecież to jest morze! Pan się roześmiał, nic nie rozumiał. Ale ma drugi brzeg? Ma, ale nie zobaczysz, chodź sprowadzę cię na dół. Nic ale to nic nie rozumiał ten opalony pan. Nie da się nigdzie zaprowadzić, póki nie zobaczy, nie może zejść na dół, nigdzie nie pójdzie!
Machał rękami i nogami, przyszli jeszcze dwaj panowie i nie pamięta, co było dalej, tylko swoje stopy w piasku po kostki i mamę, która bardzo przepraszała tych panów.
Chciał zobaczyć drugi brzeg, mówił tamten pan w majtkach, już nie był zły, uśmiechał się do mamy, a mama powiedziała, ach tak? Ojciec sobie z nim żartował przed wyjazdem, widać potraktował to wszystko zbyt serio. Ach te dzieciaki, westchnął pan, a mama dodała, to jeszcze głuptasek.
I jak te słowa weszły mu do uszu razem z szumem fal, to zrozumiał, zrozumiał, że nigdy nie miało być kolejki, wspólnego układania torów, nigdy nie miało być dywanu i zamkniętych przed mamą drzwi ani semaforów, ani tunelu, ani śmiechu taty, ani biletów dla mamy, ani po prostu nic. I tata o tym wiedział, tylko z niego po prostu dzieciak. I tata wiedział, że on nie zobaczy drugiego brzegu. Dlatego się z nim założył. I obiecał, że kupi wszystko.
Wieczorem nawet nie płakał. Mama próbowała mu tłumaczyć, że morze jest takie duże, że nikt, ale to nikt nawet o najlepszych na świecie oczach nie potrafi zobaczyć drugiego brzegu, żeby się nie martwił. Ale mama nic nie rozumiała.
Już wiedział. Wiedział, że wystarczy pójść. Żeby się zbliżyć. Musi być takie miejsce, skąd widać Drugi Brzeg. I on to miejsce odnajdzie. Nie szkodzi, że woda jest taka zimna. Wie, że zobaczy, jak troszkę podejdzie do drugiego brzegu. Udowodni wszystkim. Tacie udowodni. Weźmie ze sobą tylko żołnierzyka. A mama chciała dobrze, to nie jej wina.
Dlatego zanim wymknął się wieczorem nad morze, położył przy jej łóżku żółte piórko ptaka.
Wieczne pióro
Krzyś Pędziwiatr miał przedziwną zdolność rozkochiwania w sobie dziewczynek. Robił to za pomocą wiecznego pióra. Ostre stalówki powszednich zapapranych atramentem obsadek, granatowych lub czarnych, rysowały papier, ciągnąc za sobą pasma celulozy cienkie jak włos, i zostawiały kleksy. Czasem litera es rozszarpywała papier, stalówka rozdwajała się przy zbyt mocnym przyciśnięciu, czarne krople rozmazywały mozolnie pisane zdania. Pióro Krzysia Pędziwiatra nie szarpało. Ślizgało się po papierze jak kulka, po tym śliskim śladzie szły zgrabne litery z niebieskiego atramentu. Na to pióro Krzyś rozkochiwał w sobie wszystkie dziewczyny w klasie.
– Chcesz potrzymać? – pytał, a jego ciemne oczy wbijały się w dziewczęcą nieśmiałość jak włócznie. Nie podstawiał nogi dziewczynkom ani nie ciągnął ich za włosy. Tylko Anię.
I tylko do Ani pisał drobne listy na wyrwanej ze środka dzienniczka podwójnej kartce papieru.
– Kocham cię jak nikogo na świecie – oświadczało pióro Krzysia Pędziwiatra.
Ania biegła na przerwie do łazienki szkolnej, zaciskając mocno dłonie na kartce od Krzysia. Zamykała się w kabinie i powtarzała aż do dzwonka – kocham cię, kocham cię, kocham cię. Siedziała na desce klozetowej, a Balbina waliła w zamknięte drzwi kabiny.
– Wychodź, chcę się wysikać!
Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię. Ania szarpała za porcelanową rączkę. Kocham cię. Woda z szumem spływała do muszli. Jak nikogo na świecie. Balbina stała przed drzwiami kabiny.
– Głupia. – Balbina trącała ją w ramię. /Kocham cię/.
– Sama jesteś głupia. /Jak nikogo na świecie/.
– Jesteś głupia i Krzychu też jest głupi – mówiła z wyższością Balbina. – Tata mi kupi takie pióro.
Pióra wieczne wtedy nie istniały. W świecie dzieci nie było takich piór. Dorośli, bogaci i niesprawiedliwi mogli mieć czasami takie pióro. I Krzyś. Ale nie Balbina.
Kocham cię jak nikogo na świecie.
Ania uśmiechała się. Wracała na lekcje jak gdyby nigdy nic. Jakby nigdy nie dostała listu od Krzysia Pędziwiatra. Urywała ukradkiem kawałek kartki i pisała „ja też”. Nad zet robiła się większa plamka, z jej pióra powszedniego – obsadka i srebrna stalówka – spływał atrament, żet robiło się ciężkie i duże. Ważne. Krzyś dostawał zwinięty w rulonik liścik, rozprostowywał go i patrzył na Anię. Ona patrzyła w okno. Ale słyszała, jak Krzyś Pędziwiatr wolno wyrywa następną kartkę. Patrzyła w okno. Za oknem wisiało – kocham cię.
Szelest zwijanego papieru przerywał ciszę. Ale ten szelest słyszała tylko Ania. Potem Ola stukała ją w ramię.
– Masz – szeptała, wychylając się i podając jej kartkę.
Zazdrośnie.
– Od narzeczonego – dodawała złośliwie.
Ożenię się z tobą, jak będę duży – obiecywało pióro Krzysia Pędziwiatra. Litera y wypływała spod pióra Krzysia jak ptak z urwanym skrzydłem. Przez to „duży” Ani robiło się ciepło.
Wracała do domu tak, żeby nie nadeptywać na przerwy chodnika. Żeby nie było żadnego nieszczęścia. Jak nadepnąć na przerwę między płytami, to można wywołać nieszczęście. Podskakiwała z radości, bo był maj, miała prawie dziewięć lat i była szczęśliwie zakochana.
– Krzyś obiecał, że się ze mną ożeni, jak będzie duży – oświadczyła rodzicom przy obiedzie.
Tego dnia był makaron z białym serem. Jej siostra grzebała w talerzu i wyciągała dłuższe pasemka widelcem. Chowała jeden koniec do buzi i z lekkim gwizdem powietrza wciągała makaron do środka.