– Byłam zazdrosna o ciebie – dobiegają do jej uszu mocne słowa Iwony. – To wszystko.
Marta czuje się tak, jakby dostała silne uderzenie w brzuch. Nie może opanować zdumienia.
– Ty???
– To ja cię nienawidziłam. – Iwona mówi tak, jakby stwierdzała fakt powszechnie wiadomy. – Tego twojego porządku… I tego, że z ciebie, gówniary, mam brać przykład. Stawałam na głowie, żeby mnie zauważyli. A moje zeszyty nigdy nie były pokazywane. I nie umiałam żadnego pieprzonego wierszyka na pamięć. I próbowałam się nauczyć „Ojca zadżumionych”, żeby nareszcie… Trzy razy księżyc obrócił…
– Odmienił – poprawia machinalnie Marta – odmienił się złoty, gdy na tym piasku rozbiłem namioty…
Iwona gorzko się uśmiecha.
– Widzisz? – Milknie na chwilę i potem kończy: – Maleńkie dziecko karmiła mi żona…
– Prócz tego dziecka trzech synów, trzy córki… – Marta robi krok w kierunku łóżka.
– Cała rodzina dzisiaj pogrzebiona przybyła ze mną. – Iwona się uśmiecha.
Ich zgodne głosy brzmią w pustej sali jak piosenka.
Marta podchodzi do łóżka.
– I nie grałam na pianinie. I to mnie nadepnął słoń na ucho. „Marto, zagraj nam coś, kochanie. Niestety, tu nasz tatuś konfidencjonalnie ściszał głos, Iwonie słoń nadepnął na ucho”. Budziłam się w nocy i czułam te pazury słonia depczące po moich rozklapcanych uszach… Chciałam, żebyś umarła…
Iwona milknie, ale Marta nie jest zła.
– Iwona?
Ale Iwona odwraca wzrok.
– Więc jak to było? Trzy razy księżyc odmienił…]
– Obrócił… – mówi machinalnie Marta i widzi światło w oczach Iwony.
Obie uśmiechają się do siebie.
– Uczeszesz mnie? Zobacz, jak wyglądam… – Iwona jest odważniejsza.
Marta bierze grzebień i przeczesuje słabe włosy Iwony. Są teraz ciemne, prawie tak ciemne jak jej, ale bez połysku. Upina je na czubku głowy.
– Nie będą się wplątywać w to… – Zakłada Iwonie z powrotem gumkę z tlenem. – A ten dyżur? Ten wygłup? Żeby było tak jak w domu, za pieniądze? Po co?
– Nie chciałaś ze mną rozmawiać. To był jedyny sposób, żebym ci coś mogła powiedzieć.
– Ale już nie usłyszeć. – Marta nie umie się opanować.
– Zgodziłaś się… Mogłaś się nie zgodzić. Ale się zgodziłaś.
Tak było, musi to przyznać. Więc przyzna.
– No. – Dyżur to dobry pretekst, żeby być razem.
Iwona pokazuje na sok. Marta nalewa do dwóch kubków, jeden podaje Iwonie. Nie powinna tego pić. Ale już nic nie może jej zaszkodzić.
– Tomek mi powiedział… – Iwona patrzy na nią ze smutkiem. – Dlaczego nie ty? Dlaczego nie ty?
Uda Marty napinają się.
– Co ci powiedział?
– Dlaczego nie macie dzieci.
Marta trzyma kubek blisko ust. Zastanawia się.
– Boja…
– Dlaczego nie ty mi to powiedziałaś?
A więc Marta jej powie.
– Kurczę, Iwona. Ty i ta twoja ciąża. Zdecydowałaś się na skrobankę. Ja bym życie oddała, żeby być w ciąży… z nim. – Przedrzeźnia Iwonę. – Miałam zabieg, kochana Marto, nie mogę przyjechać, bo miałam zabieg, kochana Marto…
– Miałam zabieg, kochana Marto. – Iwony głos jest smutny. – Nie mogłam przyjechać… Najpierw leżałam cztery miesiące z nogami do góry, kochana Marto, z zeszytą szyjką, kochana Marto, ale nie udało się, więc miałam zabieg, kochana Marto…
Marta patrzy na nią i rozumie. Niestety, z przykrością rozumie. Musi się jakoś wytłumaczyć.
– Napisałaś „miałam zabieg”…
– A co miałam napisać do ciebie? Która zdecydowałaś, że dzieci właściwie na tym świecie nie powinny się rodzić, bo jest zbyt okrutny? – Teraz Iwona przedrzeźnia Martę – „Kochana Iwonko, postanowiliśmy nie mieć dzieci, nie chcemy dokładać cierpień do bólu tego świata, trzeba być odpowiedzialnym”… Jakże cię nie lubiłam, Marto. Nie mogłam przyjechać… Leżałam wtedy z nogami do góry. Nie mogłam…
– Jak ja cię przeklinałam! – Głos Marty jest czuły. – Zabieg! Kiedy ja wszystko bym oddała… – A potem tak jakby rzucała się w głęboką wodę, pyta: – Czułaś je?
Iwona nie rozumie.
– Słucham?
Marta z naiwnością dziecka, bardzo łagodnie powtarza pytanie:
– Czułaś je? Powiedz…
– Tak… – mówi Iwona, przymyka oczy i uśmiecha się do wspomnień.
– Jak?
– Takie… bulgotanie.
– Bulgotanie?
– Tak. Bulgotanie. Przelewanie… Przewracanie… Ale głównie bulgotanie…
I Marta powtarza jak zaczarowana:- Bulgotanie…
– Takie łaskotki…
– Łaskotki?
– Łaskotki od środka… Takie osobne… ostrożne… Takie bulgotki…
– Bulgotki…
Głos Iwony twardnieje.
– Nie udało się. – I dodaje po pauzie: – I Piotr odszedł.
– Piotra rzuciłaś! – poprawia Marta.
– Skoro odszedł, to musiałam go rzucić! Marta jest znowu zła. Tym razem na Piotra.
– Skurwysyn.
– Marta!
Iwona ją napomina? I Marta powtarza:
– Skurwysyn, powiedziałam.
– Jakich ty słów używasz! – Śmiech w oczach Iwony to taka rzadkość!
– Przepraszam – mówi Marta i ściąga buzię w ciup. Po czym dodaje: – Normalny chuj.
– Marta?!
– Co? Myślałaś, że nie znam takich słów? Od Piotra wiem, że wtedy ty i Tomek… Piotr przyszedł do mnie, myślał, że ja coś zrobię, bo on tak – Marta z ironią kończy… – tak ciebie kocha! Skurwysyn!
– Powiedział ci? – Na twarz Iwony wypływa przykrość. – A to skurwysyn. Szkoda, że nie wiedziałam…
– Szkoda, że nie… – Marta urywa w pół zdania.
– Szkoda że? – Iwona patrzy na nią.
– Że nie wróciłaś – kończy Marta szybko, tak jakby się bała, że jej głos znowu odmówi posłuszeństwa.
– Wróciłam – szepcze Iwona.
– Wcześniej. No. Cieszę się, że wróciłaś.
– Ja też – mówi Iwona i oczy same jej się zamykają, a głowa opada na bok.
Marta bierze ją za rękę. Iwona śpi. To się teraz często zdarza.
– Iwona?
Iwona nie odpowiada, ręka jest bezwładna. Marta przykrywa ją, opuszcza wezgłowie, głaszcze ją po policzku.
– Ty chudzinko moja, cieszę się…
Za oknem powoli zapada zmrok.
NOC
Marta wsadza głowę w drzwi.
– Hej, to ja! Ja!
Iwona patrzy na nią.
– Ja sosna, ja sosna, odbiór.
Marta odchodzi do łóżka i całuje ją w policzek. Uśmiecha się.
– Prawie zapomniałam! O rany, ile to lat! Odbiór.
– To myśmy go tak załatwili. – Głos Iwony jest tak słaby, że Marta musi domyślać się znaczenia słów.
– Ależ skąd! To nasza klasa! – Przysuwa krzesło i naśladuje napuszony głos męski. – A klasy czwarte zostają w szkole i ćwiczą przygotowania do wybuchu atomowego! I uzyskają łączność z klasami pierwszymi, które będą na boisku, ha!
– I klasy czwarte będą się posługiwały radiostacją w klasie, a pierwsze na boisku, choć to maj! – Iwona próbuje mówić głośniej, ale jej to nie wychodzi.
– I ten maj popamiętają!
– I pamiętają!
– To Małolepa wymyślił hasło do łączności! Wiesz, że on teraz jest komputerowcem?
– Ty tym się różnisz od prostej, Małolepszy, że prosta jest nieograniczona! Skończył studia?
– No! A wtedy aż żałowałam, że nie mogę być z wami w klasie.
– Siedzimy sztywno i wpatrujemy się w to pudło i nagle słyszymy: Ja sosna, ja sosna, głąb wzywam cię, odbiór! I ten patałach bierze to – Iwona ściąga rurkę i mówi w nią jak w mikrofon – ja głąb, ja głąb, odbiór!
– O matko, jak myśmy się śmiali!
Uśmiech schodzi z twarzy Iwony. Twarz wykrzywia się w spazmatycznym skurczu.
– Jakbyś trochę…
Marta podrywa się, czujna:
– Co mam zrobić?
– Nie wiem… Jakbyś mi podłożyła pod nogi…
Marta podnosi się natychmiast i podkłada koc pod kolana Marty.
– Nie, nie tak… Pod tę drugą. Wyżej, wyżej. – Iwona się niecierpliwi. – Nie słyszysz, o co proszę! Pod kolano… Może by mi było trochę lżej… Przepraszam…
– Proszę bardzo, do usług.
Z twarzy Iwony powoli schodzi skurcz. Stara się pokonać ból.
– Co słychać?
Ale Marta słyszy wysiłek w jej głosie.
– U nas w porządku.
– My… My – powtarza Iwona. – Zawsze liczba mnoga… – Mówi bardziej do siebie niż do Marty. – Wasze małżeństwo, wasz dom, wasz czas teraźniejszy, przeszły i przyszły… Ja w każdym czasie byłam sama…