– Oj, kurczę, zapomniałam, że ja też mam kurs w ten weekend. – Róża postawiła na stole nową porcję kanapek.

– Musimy przełożyć piątek na przyszłą sobotę.

Basia bawiła się kieliszkiem. Też miała inne plany, ale nie powie nikomu. Nikt się nie dowie. I wtedy zobaczy, co się stanie.

*

Piotr stał naprzeciwko szkicu i nie wierzył własnym oczom. Obraz kojarzył mu się z Julią. Ten charakterystyczny chód, uchwycony jakimś cudem przez pociągnięcie pędzla, długie włosy, sylwetka, ale Roman dodał coś, czego nie umiał nazwać, i oto nagi anioł szedł deszczową ulicą, a jemu zaparło dech w piersiach.

– Znasz ją? – zapytał, ale Romek machnął tylko ręką.

– Piwa?

– Chętnie.

Piotr musiał coś ze sobą zrobić. Przychodziło mu do głowy, żeby rzucić to wszystko w cholerę i wyjechać na Bali. Zastanawiał się dłuższą chwilę, ale po pierwsze.

Bali było daleko, po drugie, nie miał paszportu, po trzecie, nie miał pieniędzy, a po czwarte, miał żonę, której nie mógł tego zrobić, a Roman mieszkał dwa kroki od nich i Romanowi mógł to zrobić.

Rozglądał się po pracowni – bardzo rzadko tu bywał, poza piątkami oczywiście, ale i tak piątki u Romka przypadały raz na trzy miesiące – rozglądał się więc po raz pierwszy, ostrożniej jakoś i uważnie. Po raz pierwszy rzuciła mu się w oczy samotność Romana: strych był niedogrzany i ubogi, zeschnięte pozostałości po jajecznicy zdobiły jeden porzucony obok zlewu talerzyk – i zdał sobie sprawę z tego, że gdy byli tu wszyscy razem, ten strych trącił tajemnicą, drewniane belki przytrzymujące strop wisiały nad nimi opiekuńczo. W świetle świec, które Roman wtedy zapalał, i przy wesołym rozgardiaszu dziewczyn, strych wydawał się oazą sztuki i miejscem godnym pozazdroszczenia. Teraz w świetle jaskrawej lampy widać było wszelkie niedoskonałości: przybrudzone ściany, popękane belki, nędzę starych sprzętów.

– No, mów, stary – Roman przerwał milczenie. To było dobre między nimi, że się nie opieprzali, Roman od razu wiedział, że o coś chodzi i walił prosto z mostu.

– Mam przechlapane – powiedział wobec tego Piotr i usiadł na tapczanie z butelką piwa w ręku.

*

– A ja najbardziej lubię ćmy. – Buba wyciągnęła nogi, ukazując w całej okazałości kolorowe wełniane rajstopy w drobne różyczki.

– Chyba zwariowałaś, brr – wstrząsnęła się Róża. – Ty jesteś jakaś nienormalna.

– Nigdy nie mówiłam, że jestem normalna – zdziwiła się Buba.

– Nie można lubić ciem. – Basia znowu nalała sobie wina, a świat wydobrzał. – W ogóle nie można lubić niczego, co lata. Oprócz motyli, oczywiście.

– Można, bo ja lubię.

– Obrzydlistwo. – Róża wydęła usta i wyglądała wypisz wymaluj jak Pamela tuż po operacji plastycznej.

– A motyle lubisz?

– Motyle to zupełnie co innego!

– Ćmy to motyle nocne. Lubię je najbardziej. To podobno dusze ludzi, którzy odeszli, a jeszcze mają coś do załatwienia. Albo w procesie reinkarnacji zatrzymali się na chwilę… Ćmy są… boskie.

– Karaluchy też – Julia wtrąciła z rozmarzeniem.

Nie da się wciągnąć w znajomość z żadnym Romanem, niech to sobie wybiją z głowy. Teraz będzie marzyć o tamtym mężczyźnie, deszczowym chuliganie. Może szkoda, że nie upadła, może by sobie skręciła na przykład nogę, on by się wtedy nią zaopiekował, może nawet zemdlałaby i musiałby się nią zająć na dłużej. Karetka pogotowia, czy pan jest z tą panią, oczywiście, obudziłaby się, a nad nią te oczy, takie normalne, właściciel ręki być może nawet trzymałby w swojej jej dłoń, a ona uśmiechnęłaby się…

– Nie chodzi mi o to, że to są stworzenia boskie – zdenerwowała się Buba. – Ćmy są po prostu niezwykłe.

Są jak życie i jak śmierć i mają w sobie gotowość oddania życia za…

– Za ojczyznę! – Basia roześmiała się, a wino z kieliszka chlusnęło na jej sweter. To było więcej niż śmieszne, Basia pociągnęła palcem po plamie, jaki ładny wzorek się zrobił, miły wzoreczek, milusi…

– A ja bym chciała być krokodylem.

– I od razu byś się przerobiła na swoje buty. Buba przyglądała się Basi, wysysającej ze swetra pozostałości wina. – Baśka! Co ty robisz?

– Krokodyle są najgroźniejsze na świecie. Najbardziej drapieżne. Przecinają bawołu na pół.

– A ty wiesz, że są motyle, z rodziny trociniarkowatych, których gąsienice mają potężne szczęki. Te szczęki tną nie tylko drewno, ale metal. Kiedyś te gąsienice wyrządziły szkody w fabryce kwasu siarkowego, przegryzając płyty ołowiane. – Buba popatrzyła zwycięsko na przyjaciółki. – Myślisz: motyl, nic nie znaczy, ulotny, bezbronny, takie nic kolorowe, a ma nieprawdopodobną siłę, jak jest młody.

– Motylem się jest na starość, Buba. I skąd ty masz takie wiadomości?

– Przecież ci tłumaczę, że je lubię. – Buba wzruszyła ramionami. Jak się kogoś lubi, to trzeba wykazywać maksimum zainteresowania, tak to trudno zrozumieć?

– Ja jestem panterą. Panterą, dziką i nieujarzmioną, jestem królem puszczy, królową puszczy, mogę robić, co chcę, i jestem atrakcyjna, śliczna, prężna, zgrabna i wszyscy możecie mi naskoczyć! Szczególnie krokodyl! – Basia dopija czwarty kieliszek wina, wyraźnie jest wstawiona.

– Krokodyl daje sobie radę nawet z panterą. Róża, krokodyl jest obrzydliwy! Dlaczego nie chciałabyś być innym zwierzątkiem? Jakimś puszystym kociaczkiem czy nawet sarenką? Albo krową? One mają takie śliczne oczy! Hera była wolooka, i to był największy komplement!

– Ale bardzo dawno temu. Wyobraź sobie tytuły w gazetach: znana aktorka, wolooka Iksińska…

– Krokodyl wzbudza respekt – powiedziała Róża i przestraszyła się swoich słów.

Na szczęście żadna z kobiet nie zauważyła jej powagi.

Róża zawsze chciała, żeby się z nią liczono. A Sebastian się z nią nie liczył.

– Julia, a ty?

– Ja? Ja się zakochałam – powiedziała Julia i spojrzała w okno.

Deszcz ostro zacinał i po szybach lały się strumienie wody. Uwielbiała taką pogodę!

– Przecież przed chwilą powiedziałaś, że jest dla ciebie nikim! – Buba nie mogła zrozumieć. Siedziały razem od sześciu godzin, Julia wyspowiadała się z nieszczęsnego Davida, i nagle zmieniła zdanie?

– Ja się dzisiaj zakochałam – powiedziała spokojnie Julia i uśmiechnęła się do Buby. – I dlatego przysięgam, polubię Romka, nie martwcie się, ale nie wymagajcie ode mnie nic więcej, albowiem jestem zajęta.

– A ja się rozwiodę – powiedziała Basia i zaczęła chichotać.

– A ja wyruszę na księżyc i nigdy mnie nie znajdziecie – powiedziała Buba.

Nie spodziewała się, że przyjaciółki tak szybko będą na rauszu. I co to za idiotyczne rozmowy, dorosłe kobiety, a zachowują się gorzej niż trzynastolatki. Trzynastolatki przynajmniej interesują się wszechświatem albo czarnymi dziurami, albo dlaczego nie są kochane, albo tym, kim będą, kiedy będą dorosłe. A oto przed nią siedzą trzy dojrzałe kobiety i plotą jak potłuczone.

– Jestem absolutnie pewna, że to ten mężczyzna. – Julia nalała sobie znowu wina, zaczynało jej potężnie szumieć w głowie.

Właściwie powinna zadzwonić do matki, że nie wróci na noc, ale przecież jest dorosła i nie musi się tłumaczyć.

Róża wynosi brudne naczynia do kuchni. Opiera się o zlew, słabo jej się zrobiło, ale to zaraz minie, powinna się położyć, odpocząć, powinna komuś wreszcie powiedzieć, ale będzie milczała, bo sama musi podjąć decyzję, sama, zupełnie sama. Oddycha głęboko, szafki przestają się kołysać, żadna z nich nie zauważyła, to dobrze, to świetnie, właśnie tak ma być, że nikt niczego nie widzi, kogo to obchodzi, jak ona da sobie radę, to jej sprawa i niczyja inna…

*

Ja nie wiem, co się pochrzaniło. Baśka jest zupełnie inną osobą. Ona – nie chciało mu to przejść przez gardło – zachowuje się tak, jakby kogoś miała i tylko szukała pretekstu, żeby mieć na mnie jakiegoś haka.