*

– Co komu po urodzie – usłyszała Basia pewnego wieczoru.

Już od ósmej leżała w łóżku, w jej domu panowały niezmienne zwyczaje, dziecko musiało być w łóżku po ósmej, najdalej wpół do dziewiątej, i chociaż Basia miała już dwanaście lat, grzecznie mówiła dobranoc i szła do swojego pokoju. Światło musiało być zgaszone, potem mama przychodziła sprawdzić, czy Basia śpi, czasem wchodził ojciec, jeśli akurat był w domu.

Tej nocy Basia do późna pod kołdrą przy latarce czytała „Hrabiego Monte Christo”. Kiedy odłożyła książkę, w ogóle nie chciało jej się spać.

Zastanawiała się, czy miałaby dość siły, żeby latami szukać ludzi, którzy ją skrzywdzili, czy wytrzymałaby pobyt w twierdzy If i co by zrobiła z fortuną, oczywiście, gdyby była na miejscu hrabiego.

Na pewno kupiłaby od razu piękny czerwony samochód i wszyscy w klasie by jej zazdrościli i miałaby kierowcę, który by ją woził.

I wtedy zza ściany, usłyszała:

– Co komu po urodzie, no powiedz?

To był głos cioci Ireny i Basi aż ścisnęło się serce. Jak ona tak może mówić o jej mamie? Mama na pewno była ładniejsza od cioci Ireny. Była prawie tak ładna jak aktorki w filmach, tylko miała pomarszczone czoło, między oczami trzy albo cztery zmarszczki, które nadawały jej twarzy ostry wyraz. Ale jakie prawo miała ciocia Irena, żeby tak mówić? Z tym swoim kartoflanym nosem i wąskimi ustami i grubymi paluchami u dłoni, jakby pożyczonymi od innego człowieka?

I dopiero kiedy mama odpowiedziała. Basia zrozumiała, że to nie o urodę mamy chodzi.

– No wiesz – powiedziała mianowicie mama Basi – z brzydkiego kaczątka czasem wyrasta piękny ptak, a Basia ma jeszcze czas.

– Ja mówię, że to dobrze właśnie! – Ciocia Irena podniosła głos. – Ładne to głupie, a lepiej, żeby dziewczyna miała w głowie dobrze poukładane! Tylko żeby ona sobie kogo znalazła…

– To przecież jeszcze dziecko – powiedziała mama, a Basia wtuliła nos w poduszkę i starała się nie oddychać.

Naciągnęła na głowę kołdrę i żałowała, że nie śpi.

Hrabia Monte Christo nic nie jadł i nie pił, kiedy był z wizytą w domu prokuratora, ponieważ nie je się i nie pije w domu wroga. Czy gdyby ona przestała jeść i pić, rodzice zorientowaliby się, co o nich myśli?

Zastanowiliby się przez chwilę? Czy zmuszaliby ją do jedzenia? Pomyśleliby, że się odchudza. A przecież od odchudzania nie jest się ładniejszym.

Pomyśleliby, że ma muchy w nosie.

– Znowu masz muchy w nosie? – prawie usłyszała pod kołdrą głos matki.

– Panno Mary kapryśnico, rozchmurz zagniewane lico – powiedziałby ojciec, gdyby był w dobrym humorze. Bo tak mówił zawsze, jak Basia się nie uśmiechała, a on był w dobrym humorze. Czyli nieczęsto.

Jak wyjrzały – zobaczyły i nie chciały dalej spać, kaprysiły, grymasiły, żeby im po jednej dać, przypomniała jej się piosenka z dzieciństwa, którą nuciła do snu babcia.

– Grymasisz – mówiła babcia.

– Mygrasisz – powtarzała mała Basia. – Powiedz: lokomotywa. – Tata trzymał ją na kolanach i tarmosił za warkocz.

– Lomokotywa – powtarzała mała Basia.

– Moje kaczątko! – zachwycał się wtedy tatuś.

A nie zachwycał się.

Po prostu była jak kaczka. I tyle lat myślała, że to zachwyt, uwielbienie, ukochanie.

– Byleby miała poukładane w głowie.

Bybyle łamią upołakdane w wiegło.

Dotychczas Basi nie przyszło do głowy, że może być nieładna, że może się różnić, że jest inna, a najbardziej nie przyszło jej do głowy, że ciocia Irena może o tym wiedzieć.

Ale od tego wieczoru wszystko się zmieniło.

Jak duszno było pod tą kołdrą!

Kiedy mama zamykała drzwi za ciocią Ireną, Basia przewróciła się na brzuch, objęła rękami poduszkę i zacisnęła oczy. Mama mogła jeszcze wejść i sprawdzić, czy wszystko w porządku. Ale tym razem szczęśliwie nie weszła i Basia powoli uspokajała kołatanie serca.

Widziała stada kaczek, brzydko kiwających się na krótkich nogach, widziała siebie, niemogącą oderwać się od ziemi, aż wreszcie zmęczona zasnęła.

Następnego dnia odmówiła zjedzenia śniadania.

Nie jem i nie piję w domu moich wrogów! – myślała, pilnie obserwując zachowanie rodziców. Ale mama nie odzywała się do niej ani do ojca, a jej jakby nie zauważała. Ojciec odpowiedział tylko krótkim burknięciem na jej dzień dobry i zatopił nos w gazecie, Basia chwilę posiedziała przy stole, słuchając trzaskania naczyniami, które mama gwałtownie wrzucała do zlewu, a potem podniosła się i poszła do szkoły.

Tego dnia w klasie zauważyła, że dziewczynki patrzą na nią inaczej niż zwykle. Na lekcji wychowania fizycznego nie chciała się przebrać, skłamała, że nie ma kostiumu.

Siedziała na ławce i przyglądała się swoim koleżankom.

Były zgrabne, długonogie, niektóre miały piersi. Coraz bardziej kuliła się na ławce pod drabinkami i coraz większą widziała różnicę między sobą a innymi.

Wracała do domu sama, z kluczami w zaciśniętej dłoni.

Potem czytała „Hrabiego Monte Christo” przy biurku, na książce leżał zeszyt do języka polskiego, wystarczająco duży, żeby przykryć rozłożoną książkę.

– Uczysz się, córeczko? – Mama wsadziła głowę w drzwi.

– Jadłaś zupę? – zapytała, nie czekając na odpowiedź na pierwsze pytanie.

– Jadłam – skłamała Basia.

Ojciec wrócił z pracy po południu, skruszony, z różami, przepraszał mamę, obiecywał coś ściszonym głosem, a hrabia Monte Christo mścił się i mścił.

– Basiulek, jesz z nami kolację? – Matka z mokrymi oczami zajrzała do jej pokoju, kiedy było już ciemno.

– Nie, dziękuję – powiedziała Basia.

I hrabia Monte Christo zemścił się jednak.

Ale nikt nic nie zauważył i Basia zrozumiała, że nie je i nie pije na próżno.

Następnego dnia na śniadanie zjadła cztery kromki chleba z kiełbasą i ogórkami kiszonymi.

Po których zwymiotowała.

*

Basia szła między regałami i chciało jej się płakać.

Dlaczego życie jest takie wredne? Dobrze, że wraca Julia. Dobrze, że wracasz, pomyślała Basia.

Julia przyszła do ich szkoły na początku szóstej klasy.

Była już wtedy olśniewająca i Basia wiedziała, że na taką szarą myszkę jak ona, ta nowa, na pewno nie zwróci uwagi.

– „Ten obcy” – to jest książka, pożyczę ci, myśmy już przerabiali – zachwycały się koleżanki w klasie. – A gdzie mieszkasz? A co robi twój tata? Ale masz czadowe spodnie!

Każda z nich chciała rozmawiać z Julią, przynajmniej stać przy niej, bo wtedy spojrzenia chłopców wędrowały w stronę Julii i można było być zauważoną, chociaż jako tło.

Tylko Basia się nie pchała, stała z boku i czuła się coraz bardziej osamotniona.

– Zadziera nosa – oceniły koleżanki Julię, Basia słyszała to w szatni, schowana za płaszczami, kiedy udawała, że jej nie ma. – Głupia gęś!

– Jedziesz na narty na Słowację? – zaczepiały Julię.

– Nie wiem – odpowiadała cicho Julia.

– Ona uważa, że jest lepsza, pokażemy jej – ustaliły.

Basia była przezroczysta, nie musiały się przed nią kryć.

– Schowajmy jej kurtkę!

Po lekcjach Basia zeszła do szatni ostatnia. Usłyszała cichutki szloch i zobaczyła Julię, która siedziała koło Basinego nieładnego płaszcza i ocierała oczy.

– Wiem, gdzie ci schowały kurtkę – powiedziała Basia i w tym momencie straciła wszystkie koleżanki, a zyskała przyjaciółkę.

Obie nie pojechały na wycieczkę szkolną do Słowacji.

– Moi rodzice się rozwodzą – powiedziała Julia – w ogóle ich nie obchodzę.

– Moi rodzice nie mają pieniędzy – powiedziała enigmatycznie Basia. Matka znowu miała czerwone oczy, a tata znowu przychodził w dobrym humorze i robił jej niespodzianki.

Nie chciała pamiętać, jak matka trzęsła rowerem górskim przyniesionym przez ojca i krzyczała:

– Coś ty jej kupił, ja nie mam na czynsz, co my będziemy jedli?! Oddaj to do sklepu, czyś ty postradał zmysły?!