– Już wiem! – zawołała Anna. – Skoro Jan go wypędził, to jasne, że nie znając tu nikogo, wrócił tam, skąd przyszedł! Jest teraz gdzieś w lesie!

– Jest w lesie – powtórzył Jan z nadzieją. – Idziemy! Bierzcie latarki, bo dzień jest ponury i w lesie może być mroczno.

– A ty, Ewuniu, weź pióro. Lecz ukryj je tak, żeby nikt ci go nie wyrwał. Ani wiatr, ani… – urwała babcia.

– …Czarny Ptak – dokończyła Anna, dodając w myślach: “teraz już wiemy, że nie jest on zwykłym ptakiem”.

Babcia chciała wziąć parasol, lecz po namyśle doszła do wniosku, że wyprawa do lasu z parasolem w ręku byłaby bez sensu. Z parasolem można iść do sklepu, ale nie na poszukiwanie Anioła! Starsza pani włożyła więc kurtkę i beret, Ewa ubrała pelerynę, pióro zaś skryła pod bluzą dresu. Czuła je teraz na swoim sercu i miała wrażenie, że pulsuje w rytm jej tętna.

Ruszyli przez łąkę. Byli tak przejęci, że nie czuli mżawki, która oblepiała ich wilgotnymi mackami.

Anna rozglądała się niespokojnie, lecz Czarnego Ptaka nigdzie nie było. Za to z każdym krokiem zbliżali się do ciemnej ściany lasu. Pokonali pierwszy pagórek, czując, jak jesienna, rozmiękła ziemia utrudnia każdy krok.

– Jeszcze nigdy ta łąka nie była tak bagnista – westchnęła babcia, dla której zapadające się, śliskie błoto stanowiło nie lada wyzwanie.

Wokół było szaro i ponuro. Ciężkie deszczowe chmury wisiały nisko nad ich głowami. Nie przepuszczały ani skrawka błękitu. Przyjemna zazwyczaj okolica wydawała się teraz nieprzyjazna. Szli milcząco, niespokojni, a babcia sapała ze zmęczenia.

Nagle ścieżka rozwidliła się na dwie odnogi. Lewa wiodła ku resztkom zielonej łąki poniżej pagórka, prawa szła nadal po błotnistej ziemi, z której mokra, chłodna jesień wyżarła już zieleń, zamieniając ją w burozielony, przegniły dywan.

– W lewo – zakomenderował Jan.

– Nigdy nie było tu dwóch ścieżek! – zdziwiła się babcia, witając jednak z ulgą szansę odpoczynku dla zmęczonych nóg. Jaskrawa zieleń trawy po obu stronach otwierającej się ścieżki cieszyła oczy w tym ponurym dniu.

Skręcili więc w lewo i ruszyli naprzód. Niewiele jednak uszli, gdyż Anna krzyknęła:

– Czarny Ptak! Siedzi na drzewie, na końcu ścieżki! Nie idźmy tędy!

Odruchowo przystanęli – i dopiero wówczas poczuli, że pod jasnozieloną darnią chlupocze rozmiękła ziemia. Coś kotłowało się tam i burzyło, gotowe rozewrzeć się i ich pochłonąć.

– To bagno – powiedziała Ewa.

– Nigdy nie było tu żadnego bagna – znów zdziwiła się babcia.

Zawrócili na błotnistą, dobrze im znaną ścieżkę. Czarny Ptak zerwał się z drzewa i odfrunął.

– Chciał, byśmy się utopili – wymamrotała Anna. Jan zerknął na nią z ukosa. Kilka dni temu wyśmiałby jej podejrzenia, dziś zachował milczenie. Przekonał się już, że niemożliwe staje się możliwe. Nawet to, że Czarny Ptak nie jest zwykłym ptakiem. Babcia przeżegnała się ukradkiem.

Las wydawał się ciemniejszy niż zwykle i sprawiał złowieszcze wrażenie. Jan kolejny raz pomyślał, że woli świat wirtualny niż rzeczywistość.

Anna odczuła ulgę, że ptak zniknął, lecz dla odmiany zaczęło jej się wydawać, że drzewa patrzą na nich, jakby miały oczy. Czuła na sobie ich uważne, trochę podejrzliwe spojrzenie. Przypomniała sobie powieść Tolkiena Władca Pierścieni, którą czytała niegdyś małej Ewie. Właśnie tam pojawiła się niezwykle plastyczna i niemal zaraźliwa wizja myślących drzew. Tolkienowskie drzewa mówiły, poruszały się, tworzyły karne, zorganizowane grupy… Anna po tej lekturze bała się wejść do lasu. “Ich też się boję”, stwierdziła w duchu, patrząc na zbliżającą się gęstwę świerków, modrzewi, olszyny i dębów.

Tylko babcia z Ewą, które w lesie bywały najczęściej nie widziały niczego przerażającego w jesiennej mroczności drzew. Nie bały się, choć wyczuwały bliskość Czarnego Ptaka, który sprawił, że las stawał się obcy i groźny.

BLASK… to Blask. Ave nie powinien go już oglądać, a on nie tylko złocił się wyraziście, ale był niedaleko. I wciąż się zbliżał. Pół anioł, pół człowiek miał uczucie, że niemal czuje ciepło bijące od Blasku. Blask – skutek i przyczyna Światła. Mrok nie tylko przestał gęstnieć, lecz szarzał, co wydawało się nieprawdopodobne.

Ave wychylił głowę z jamy utworzonej przez korzenie wielkiego dębu. Usłyszał krople dżdżu spadające ze skąpych, jesiennych resztek liści i z ogołoconych gałęzi; ciche gaworzenie ptaków układających się do snu; popiskiwania polnych myszy szukających schronienia przed chłodem. I jeszcze coś… Kroki.

Nie schował się jednak. Przestał się bać. To, co najgorsze, już się stało. Nie miał dokąd uciekać. Nie bał się już niczego. Nawet Czarnego. Jedyny strach, jaki czuł, był lękiem o małą ludzką Istotę.

Kroki… Głosy…

Ludzie. Ci, którzy nie chcieli oglądać go w tej kalekiej, niedoskonałej formie. “Ludzie już nigdy nie rozpoznają we mnie Anioła”, myślał ze smutkiem.

– Ave… – zaskrzeczał Vea, czatując na grubym konarze w postaci Czarnego Ptaka. – Ave, mój bracie, musisz oddać to, co przyniesie ci twoja mała Istota. To coś przynależy do Nieba, nie może znajdować się na Ziemi. Ludzie zrobią z tego niewłaściwy użytek, a dla ciebie nie ma to już wartości.

– Co? – zdziwił się Ave.

– Zobaczysz. Ale pamiętaj, że musisz to zwrócić. Ty, anielski pisklak, pewnie nawet nie wiesz, że Światłość ofiarowała ludziom wiele niebiańskich darów, lecz oni zniszczyli je lub wykorzystali przeciw sobie, przeciw Ziemi i Bogom. Dlatego Światłość wydała zakaz. Więc weź to od nich, Ave, i oddaj mnie. Pofrunę wysoko i zaniosę Niebu. Inaczej będziesz przeklęty, braciszku, a twoje imię na Drabinie stanie się symbolem zdrady.

“O czym on mówi?”, zastanawiał się półanioł, nasłuchując zbliżających się kroków.

Im głębiej wchodzili w las, tym bardziej gęstniał. Anna z niepokojem rozglądała się za Czarnym Ptakiem; Jan świecił latarką po pniach drzew, wybierając drogę; babcia z Ewą zaglądały uważnie w każdą jamę, w rozpadliny utworzone przez splątane korzenie drzew, wypatrywały śladów w wilgotnej, miękkiej ściółce.

– Szedł tędy! – krzyknęła nagle Ewa, wskazując odbite w błotnistym podłożu stopy.

– Skąd wiesz, że to on? – spytał Jan wątpiąco.

– Tylko on mógłby w jesieni chodzić boso – potwierdziła babcia. I nagle, z całą wyrazistością, przypomniała sobie jego nogi: zawsze gołe, gdyż nie chciał wkładać butów. I przedziwnie białe, tak jakby… jakby ich nie używał? “Jeśli był Istotą fruwającą, to rzeczywiście ich nie potrzebował. To tłumaczyłoby, dlaczego kulał. Jak Mała Syrenka z baśni Andersena. Mała Syrenka, która zbyt mocno pokochała człowieka”, pomyślała starsza pani.

– On gdzieś tu jest – powiedziała z przekonaniem Ewa, wskazując na najciemniejszy gąszcz.

– Skąd ta pewność? – spytał Jan.

– Wiem. ONO zaczęło mnie prowadzić. Pewnie chce do niego wrócić – stwierdziła dziewczynka.

Jan poświecił latarką. Gęste zarośla olszyny i kolczaste krzaki jałowca otulały szeroki pień potężnego dębu. Bez słowa zaczęli się ku niemu przeciskać, nie zważając na kłujące ich mokre gałęzie.

Anioły, tak jak ludzie, miewają swoje legendy, mity, baśnie. To Uriel przekazał współbraciom baśń o Fanuelu. Jeśli każdy Anioł jest piękny, to piękno Fanuela było porażające.

– Bił od niego prawie bolesny, palący Blask – opowiadał Uriel. – Początkowo nikt na Drabinie nie przeczuł, że w Fanuelu tkwił nadmiar Miłości. Nadmiar Miłości obrać się przeciw Aniołom i przeciw ludziom, gdyż coś trzeb z nim zrobić, ku czemuś zwrócić, komuś oddać. Miłość nie jest uczuciem, które się rozprasza, gdy występuje w nadmiarze. Przeciwnie, ono, podobnie jak Mrok, gęstnieje, aż osiąga punkt krytyczny. Niektóre Istoty ludzkie umieją uniknąć punktu krytycznego. Po prostu zwracają ten nadmiar ku sobie: kochają nie tylko innych, lecz i siebie; własne ciało umysł, talenty. Na Ziemi nazywają ich Narcyzami.

– To marnotrawienie Drogi – zauważył któryś z młodych Aniołów.