Bo jak się nagle nie rozlegnie brzdęk, pstryk, eksplozja, bo jak nagle nie zrobi się luz, jak gdybym przebił się na wylot do jakiejś podwodnej krainy, bo jak Andżelą nie we wrzask, w raptem odskok, wszystkie jej śmieci, co pieczołowicie nimi zasłoniła pół tapczana, wylatują w powietrze. Drze się, trzymiąc się za dupkę, przestępując z nogi na nogę. Ja pierdolę, mówię i rechoczę, bo choć już po wszystkim i przyjemność nie do końca, to od razu wykumałem, co się dzieje. Że oto poszła sprężynka u naszej Andżelki i będzie z niej teraz fajna chętna koleżanka jak się patrzy. Że oto zaraz spomiędzy jej syjońskich nóżek wypadnie symboliczna skorupka, którą ona podniesie i oprawi w złotą ramkę, co będzie u niej wisiała nad tapczanem. A co ją skseruje i mi w takowej ramce podaruje, bym sobie postawił na swym prezesowskim biurku w mym biurze do spraw ogólnodostępnej anarchii. I w czasie spotkań biznesowych pokazywał Zdzisławowi Sztormowi, czego jego syn nie dokonał, a co ja, Silny, Andrzej Robakoski, dokonałem.

Lecz tak się nie stało. Andżelka nade mną stoi dość śmieszna w podkasanej kiecce jak skromna księżniczka księstwa hymen i starając się nawlec na powrót rajstopy, mówi do mnie: jestem dziewicą. Co natychmiast jako ilustrację obrazkową wydziela na tapczan pokaźny kłąb krwi i sztukę surowego mięsa. Ja mówię na to: dajże spokój, kobieto, i zapalam sobie od niej z torebki papierosa LM czerwonego ruskiego, co muszę sobie odbić na niej swe niespełnienie i przedwczesny uwiąd mej przyjemności. Choć sam jestem cały wyfrancowany we krwi, co będę musiał zaraz z siebie zmyć i sprać, ponieważ jestem w stanie uwierzyć, iż właśnie z mej płci mnie jakąś makabryczną metodą okradzione i teraz jestem rodzaj nijaki.

Jakże ona wygląda, ta Andżelą. Istna rozpacz, trzydzieści dwa kila parującej rozpaczy i ciosu z zaskoczenia, aż mnie coś ukłuwa, iż to dżordż jest sprawcą tego całego ambarasu. Aż mi żal, gdyż już okazywało się nieraz, iż nagle ogarnia mnie miękie serce i rozklejam się w tym względzie zupełnie. Czasem wobec mego psa Suni, dość otyłej sarenki. Lecz zawsze zaznaczam memu brackiemu, iżby nie przesadzał z żółtkami dla niej, gdyż od tego ma zgagę i nadwagę. Więc teraz tak mówię, cho no tu, Andżelka, przez to twój wielki dzień, dzień świętej Andżeli. Tu sobie popraw majteczki, a jakby co, to do wesela się zagoi.

Lecz ona dalej tak oszołomiona, tak zakręcona, jakbym co najmniej zdegradował jej narząd mowy. Nie chce gadać o pocztówkach, nie chce gadać o ptakach głuptakach, jakby jej się skleiło zęby do zębów. -Jednocześnie rozmyślam w panice, co jeszcze ona mi tu może wywinąć. Bo już powolnie zaczyna się u mnie znowu dość ponury zjazd, toteż nie będę miał ni sił, ni zapału sprzątać to, co ona może jeszcze popuścić na wykładzinę czy gdzie. Znowuż kamienie, czy też teraz jakiś nowy przełom w jej chorobie wewnętrznej, węgiel, koks, dynamit, klinkier, wapno, styropian.

No już się nie obrażaj, tak jej mówię i zapinam sobie buksy, co już i tak są zbrukane jak gdybym miał w nich swego czasu dyplom z rzeźnictwa ciężkiego i minę lądową. Co wstaję z tapczana, biorę Andżelę w ręce, co zdaje mi się, jakoby była nie uczennicą ekonomika, lecz nauczania początkowego, tańczącą na balu karnawałowym w przebraniu za spaleniznę. Taki mam halun. Daję jej teraz góra pięć lat, o co mi zaraz serce pęknie i rozleje po ciele. Wtedy wsadzam ją na tapczan i mówię: teraz chwilę czekaj. Przywlekam jeden kulejący scoliczek, co by była równo serwetka, na ruskim patencie, koronkowa nieplamiąca się. Stawiam ptasie mleczko, stawiam wazonik ze sztucznym gerberem, obok papierosy, fuli elegancja, podróż promem Titanic, ugoda, symboliczne podanie rąk kobiecie przez mężczyznę. Ona jeszcze trochę naburmuszona, stopą rozgarnia cały ten jej burdelik z pamiątkami po wszystkich urodzinach, pocałunkach w rękę w usta. Już prawie świta, Sunia wydziera się na ogrodzie jak mordowana, chce żreć. Sunia, ta kurwią nadwaga. Andżelka na dosyć ciężkim zejściu po przeżyciach tego wieczoru, patrzy nieprzytomnie wewnątrz popielniczki, jakby wróżyła swe przyszłość artystyczną z kipów. No to ja szybko do rzeczy, by miała jakieś radosne wspomnienie, zanim całkiem mi tu padnie.

To do interesów, piękna pani, mówię do niej, memłając palcami w ptasich mleczkach, by sobie nasypać jakąś małą przyjemną ściechę na pocieszenie. Ona na to robi głową przytaknięcie pośrednie pomiędzy tak a nie. Mówię tak: dziś Dzień Bez Ruska. Więc nic z tego, wszyscy na rynku. Lecz od jutra nakręcamy twe karierę, moja pani zdolna. Od pojutrza dzwonię tu i tam, prezes, premier, znajomy fotoreporter. Że niby że afera. Popełnione samobójstwo. Rzecz jasna nieprawdziwe, lecz nie o to chodzi, by było prawdziwe. Chodzi o publikę. Tak to urządzimy. Mój plan dnia napięty, ale kilka spotkań, kilka wymuszeń słyszysz, Andżelka? Potem się okazuje, że samobójstwo odratowane. Wielki talent ocalony przez złych lekarzy. Wystawa twych ubrań, konferencja z prasą, na temat, jakiej słuchasz muzyki, jakie są twe hobby w czasie wolnym od sztuki. I wtedy raptem z dnia na dzień nie jesteś żadna anonimowa, tłumy chcą cię zobaczyć i chcą mieć twą osobowość, Robert Sztorm wymięka. Lecz Robert Sztorm może sobie ciebie najwyżej próbować polizać przez tłumy ochroniarzy. A co cennego miałaś, to i tak przepadło dziś. W „Filipince” twe zdjęcie na samo centrum okładki.

Tylko nie „Filipinka” – mówi Andżela mętnie, niewyraźnie i odbija jej się niewiadomo czym, może kamieniem, a może papą, a może watą szklaną. Jest z pierwszy udokumentowany syndrom życia od około półgodziny. Myślę sobie, co by mi tu znowu nie dostała zgonu. Więc co robię. Sobie ścieżkę, „Zdzisław Sztorm” i do szeregu, salut. Wtedy mówię jej w ten sposób, by ją trochę odwieść od samobójstwa: a teraz, Andżelka, bądź do rzeczy. Śmierć jest nieważna, śmierci nie ma, chyba nie wierzysz we śmierć, przecież to jest zabobon. Zakaźne choroby -zabobon, przestępczości samochodowe – zabobon, groby – zabobon, nieszczęście – zabobon. Są to wszystko niecne wynalazki Rusków, co je rozgłaszają, by nas straszyć egzystencjalnie. Robert Sztorm to marionetkowa postać podpłacona także przez Ruskich. Chuligaństwo i dewastacja jest to legenda ludowa, ani Arka, ani Legia, ani Polonia, ani Warsowia. To są fikcyjne drużyny na usługach Nowosilcowa. Staś i Nel także również perfidnie spreparowani przez księcia ruskiego Sienkiewicza na potrzeby filmu „W pustyni i w puszczy”, istne mity greckie. Ja, Silny, ci to przyrzekam. Sami Ruscy może nie istnieją nawet, to się jeszcze zobaczy. Idź do balkonu, za oknem nowy lepszy świat, specjalny świat na nasze potrzeby, zero przewodów frakcyjnych, zero strzykawek, zero pożarów, zero mięsa. Sama Wegetariańska Orkiestra Świątecznej Pomocy zachęca do zbiórki na nowe kamienie do żołądka dla Andżeliki lat siedemnaście. Ej, Andżela… Andżela, przesuń no dupę… wstań… wstań na chwilę!

Wtedy podbiegam do tapczana i ot co. Grubszy sztapel, kurwa i chuj. Temu ona tak siedziała cicho, bez słowa ta małomówna kominiarzowa. Gdyż w całości sama z siebie wypłynęła i ściekła w tapczan mej matki „Bartek”, całkiem świeżo kupioną zeszłego roku wersalkę pod postacią krwi, choć może mego też się tam coś znalazło, bez winy nie jestem. No to się wściekam. Wkurwiam się. Zaraz wyrwę kabel z tego całego świata, zaraz zerwę przewody frakcyjne, zaraz pociągnę za rączkę, hamulec bezpieczeństwa. Chcę ją zabić tu i teraz, choćbym miał całe wersalkę amerykankę zagnoić tą kurwią krwią, wywrócić, nożem pochlastać i wybebeszyć z piór, z tej pianki, z pościeli, z sprężyn, wszystko na wierzch wywlec, podeptać, zniszczyć, zabić, zniszczyć. Kurwa chuj i ja pierdolę. No tego już zbyt wiele moja droga, twa kariera cała runęła, nim zdążyłem ruszyć palcem i uruchomić moje znajomości, ty już spadasz, ma gwiazdo, stąd tu i teraz. Tu twe buty piękne, kozaki prawdziwe z Kaukazu, tu twa kurtka, tu twój obnośny handel pamiątkami, tu twe wewnętrzne kamienie. I pani już podziękujemy za udział w naszym programie. Oto są drzwi Gerda automatycznie zamykające, lewa, prawa, do widzenia, autobus linii nr 3 po panią wkrótce przyjedzie zabrać.