Wszystkie kobiety to jedne i te same suki. Same nie wyjdą, czekają przyczajone. Aż się rozjuszę i wybuchnę, i muszę je wypychać, odganiać od nich jak lep na muchy. Podejrzewam, iż możliwe że jest to jedna i ta sama suka przebierająca się w różne ciuchy, ona na mnie napada bezustannie, naciąga mnie na przyjemności, a potem robi syf w całym mieszkaniu. Codziennie, codziennie nowa i jeszcze gorsza. Podejrzewam że mieszka gdzieś tu na osiedlu. Wie, że mam słabe nerwy. Przychodzi i mnie wkurwia. I ja ją zabijam. A ona odrasta z psiego nasienia i już następnego wieczora siedzi zwarta i gotowa. Ruski pomiot. Być może te Ruski, że tak się właśnie eufemicznie wabią kobiety. A my mężczyźni je stąd wygnoimy, z tego miasta, co one sprowadzają nieszczęścia, zarazy, susze, zły urodzaj, rozpustę. Niszczą tapicerki swą krwią która leci z nich jak przez ręce, brukając cały świat niespieralnymi plamami. Wierna rzeka Menstruacja. Groźna choroba Andżelika. Surowa kara za brak błony dziewiczej. Jak się dowie jej matka, to jej wprawi z powrotem.

* * *

Złe sny. Magda rodzi kamienne dziecko, na oko pięcioletnią dziewczynkę z oboma oczami dotkniętymi tikiem nerwowym. Dziecko – kamienny potwór, do którego Lewy ani nikt się nie przyznaje, Magda chce sprzedać je do cyrku, stoi przede mną kołysze wózkiem, mówi: albo ja, albo tamta, Silny, inaczej sprzedaję Paulę do cyrku, wybieraj, albo ja, albo ona. Że w skrzynce pocztówka od Andżeli, cześć Andrzej, nie wiedziałam, czy do ciebie napisać. Jestem w piekle, jeszcze dziś po powrocie do domu popełniłam samobójstwo. Nic szczególnego. Mamy tu magnetofon, świetlicę. Chociaż druhowie są sympatyczni, muzykalni. Jak coś będę wiedzieć, to napiszę więcej. Muszę teraz iść, bo mamy apel. Potem kolacja, podchody, gry terenowe. W poniedziałek przyjeżdża na kontrolę Szatan. Będzie sprawdzanie namiotów i gawęda. Buziaki, zawsze będę dobrze cię wspominać, jeśli możesz przysłać mi jakieś ciepłe rzeczy (noce są chłodne). Andżelka, PS: Pozdrowienia!

Że dzwoni telefon, że wielki telefon dzwoni prosto wewnątrz mnie, że nie wiem, gdzie ta słuchawka, choć słyszę zewsząd głosy w tej sprawie, to po ciebie, Andrzejku, to po ciebie jacyś panowie, jacyś panowie po ciebie, Andrzejku, panowie z komisji, sprawdzą, czy twe organy nadają się do uczciwej sprzedaży na zachód, Andrzejku, o co te nerwy, panowie są jak najbardziej na tak, chcą je kupić, nie ma o co bać, termin operacji ustalony…

Budzę się. Ślepy, głuchy, niemy, niczym duży kret wywleczony spod ziemi, zagrzebany w zakrwawionym tapczanie. Pół żywy jakby, wsadzony w pudełeczko po zapałkach i zasunięte wieczko. Potężny dilej. Zewsząd dzwony. Dzwony stereo. Reszta mono. Zdaje się, iż wszystko, czego nie było nigdy, jest teraz w mej głowie, wszystko, czego nigdy nie było. Cały ten brak. Całe milczenie jako trzeci rozmówca. Cała wata świata. Cały erzac, cały styropian napchany w me głowę. Przez noc przytyłem. Jestem tak ciężki, iż sam siebie nie mogę postawić na nogi. Stężony roztwór. Jak gdybym zaplątał się w zasłonę, jak gdybym zaplątał się w katanę i nie mógł stamtąd wyjść, wsadził łeb w rękaw i nie mógł wywlec na powrót.

Jakby ta Andżela we mnie, nie w tapczan, się wybebeszyła, co teraz leżę obrzmiały, podwójny, podwójne serce po obu stronach, podwójna wątroba, sześć nerek i kilka pustaków.

I kiedy wstaję tak w południe, myślę chwilę, czemu moja starsza nie wróciła jeszcze z firmy Zeptera. Choć może dzwoniła, lecz ja nic o tym nie wiem. Zastanawiam się, czemu ja nie odbierałem telefonu. Nie mogę przypomnieć. Zastanawiam się, co to są w ogóle za porządki i czy przypadkiem nie jest tak, że naraz sam w tym mieście żyję, bo cały gatunek wymarł. A kiedy tak stoję, przede mną widok na całe mieszkanie utrzymany w stylistyce batalistycznej, krajobraz po bitwie. Zastanawiam się, czy przypadkiem wojna już się nie stała tu pod moją nieobecność, kiedy spałem, decydująca bitwa, samo centrum dowodzenia, gdy spałem Ruski weszli na mieszkanie, wdarli się. wszystko powywracali kolbami, pozestrzelali z obrazów pejzaże z wodospadami, słoneczniki, a szczególnie zniszczyli zegar skórzany. Matkę Boską z Lichenia z błękitnego plastiku strącili z lodówki, łebek odleciał, święta woda nabrudziła na posadzkę. Zadeptali kafelki w łazience. Wszystkie kobiety, co się dało, zgwałcili tu na wersalce, urządzili tu sobie sztab generalny, komitet do spraw przeleceń. Konie wprowadzili, ptasie mleczko wyjedli, papierosy spalili, tapicerkę zasyfili i do widzenia, do zobaczenia w przyszłym życiu na Białorusi. Mojego brackiego i mą starszą wzięli na niewolników. Mnie pewnie zabili, bo tak właśnie mam wrażenie, że to właśnie zrobili ze mną, zabili mnie jakimiś ciężkimi przedmiotami, zatłukli, co jeszcze słyszę wewnątrz głowy dalekie echa tych ciosów, wystrzałów. Lecz dlaczego mnie, skoro moja matka robiła z nimi niezłe interesy, siding, panele, Zepter. Dlaczego mnie zatłukli akurat, dlaczego w same głowę, co teraz czuję właśnie, że pełna jest uczucia żelastwa, pokręteł wirujących dookoła własnej osi, złomowiska, blach wygiętych. Gdzie oni byli, jak Magda miała poglądy przeciwko nim i jawnie prowadziła ideologię antyruską?

Lecz coś się zmieniło i to stwierdzam, kiedy ściągam żaluzje pionowe. Świat wylazł z foremki. Słońce większe. Tłustsze, upasione jak pasożyt nas toczący. Napierdala po oczach. Bez litości. Prosto we mnie wycelowane, prosto we mnie świeci jak co najmniej lampa gestapowska, gadaj, Silny, będziesz robił grzechy nam tu dalej, bo jak nie, to pokręcimy gałką i umrzesz na to światło mordercze, syczące, języczkami białymi cię wylizujące. Sznureczek z żaluzją skrzypi. Kurtyna w bok. I oto przedstawienie. Oto przedstawienie, którego się za życia zobaczyć nie spodziewałem. Bo takich przedstawień nie ma, takie rzeczy miejsca nie mają nigdzie na świecie. Nie mogę uwierzyć w co widzę. Przez okno chcę się z szoku tego wychylić, bo oczy mi się nie chcą otworzyć i widzę tyle, co przez szparę, a reszta ciemno. To walę czołem w szybę PCV Azbest, co jeszcze echo jakieś, jakiś refluks się robi, echo straszne, co nagle robi się jeszcze jaśniej. A co jeszcze powiem, to to, że oczami moimi, co już mówiłem, że przez noc jakąś skórą bonusową zarosły i widzę ogólnie niewiele, ale to co widzę, to widzę. I to nie żaden halun na bańce, żaden fleszbek ściemniony, gdyż to jest reality show, co ja teraz widzę, real tv.

Otóż raptem nie ma już kolorów na tym świecie. Nie ma. Brak. Kolory przez noc zostały ukradzione. Lub cokolwiek. Może wyprane. Może wyprali ten krajobraz, pejzaż za oknem w pralce automatycznej w nie bardzo tym co trzeba proszku. Co moja starsza też kiedyś mi numer taki wywinęła z dżinsami. Co jednego dnia miałem dżiny zwykłe niebieskie, a już następnego normalnie białe, białe bigstary z białą metką bez napisu. Wkurwiłem się, bo w towarzystwie, w pubie byłbym skończony, co, Silny, na komunię świętą przyszłeś, lecz się spóźniłeś, komunii świętej już nie ma, skończyła się, wysprzedana, do domu, możesz wrócić na przyszły rok.

Nieważne, jak to było ze spodniami. Co było, to było. Ale jedne jest pewne. Cokolwiek zrobili, czy kwaśny deszcz to był, czy inna katastrofa ekologiczna cysterny z wybielaczem, czy wypadek Lewego, gdy jechał swym golfem pełnym amfy, góra domów. Normalnie biały mur wapnem czy innym świństwem przejechany. Sąsiadów dom, co się dochrapali sporego hajcu na przekrętach lewych samochodów od Ruskich sprowadzanych, nagle do połowy też biały od góry. Do połowy. Wszystko do połowy białe. Najczęściej połowa domów. A to co na dole, ulica, to do kurwy jasne; jest czerwone. Wszystko. Biało-czerwone. Z góry na dół. Na górze polska amfa, na dole polska menstruacja. Na górze polski importowany z polskiego nieba śnieg, na dole polskie stowarzyszenie polskich rzeźników i wędliniarzy.