A ta jeszcze wziąć się w garść zamiast, szlocha, płacze, doła nie wiadomo o co łapie, on jej przyniósł tam pomarańcza, a ona go nawet nie zjadła, tylko tak ścisnęła w łapach, że się cały zgniótł i połamał, i do niczego się już potem nie nadawał, on jej mówił: „no wyluzuj kobito, o co ty tu tak skamlesz, leżysz tu sobie jak królowa w szpitalu, wszyscy koło ciebie latają cię wycierają, ludzie się rodzą, ludzie umierają, wyluzuj, jeszcze nieraz w życiu będzie cię bolało, pomyśl sobie jakbyś była Indianką i żyła teraz w jakichś krzakach”. A ten lekarz na to: „to normalne, to normalne całkiem, niech pan tylko nie pije tyle kawy”. No i fajnie, w końcu już o wszystkim zaczęli gadać, powiedział mu o problemach swoich, o żylakach, o tym jak stary czuje się czasem, stary zwyczajnie, jak że przegrał życie czasem mu się zdaje, że ma te wszystkie rzeczy ekspresy do kawy a używać ich mu się nie chce wcale, kurzu tylko się robią na tym dziady o skurwysyństwie panującym w branży wreszcie o tym, że na rewolucję nie ma już szansy że chyba już wyłącznie rzucenie Mołotowa koktajlem w Wita Stwosza ołtarz w kościele Mariackim byłoby tu szansą, pewne rzeczy nawet rozrysowali, aż wreszcie widzi, że ten lekarz zaczyna spoglądać na zegarek, więc chce zapłacić, a mówi tamten: „Rybi, oszalałeś?! „ bo taka była Szymona ksywa jeszcze w Federacji, no jak to usłyszał, to prawie się popłakał, jedna, jedna osoba na tysiąc przynajmniej, która nie chce od niego żadnej kasy wstaje, zdejmuje swoją papę z oparcia. „Acha” – mówi ten psychiatra – „coś mi się przypomniało, jest taka sprawa, może coś byś staremu ziomowi największemu przyjacielowi poradził. Siostrzenicę mam muzycznie bardzo utalentowaną, brzydka dziewucha, powiem ci szczerze, strasznie, no dzieciaki na ulicy wprost dawniej przed nią uciekały skór od makreli jej kiedyś do buzi napchały to siostra ją wypuszczać przestała, sam trochę aż się jej obawiam, chłopaka nigdy nie miała, jakiemuś piosenkarzowi podobno dała, który ją zostawił, przez co w depresję straszną wpadła, więc keyboard jej taki kiedyś kupiła moja siostra, to znaczy jej matka, Yamaha, żeby nie zgłupiała, dziewczyna grała, grała, i teraz napierdala na nim jak stara, wszystkie zna standardy wszystko umie zagrać, Cztery pory roku melodię, motywy różne z Mozarta, i tak się zastanawiam, czy nie mógłbyś jej gdzieś pchnąć, komuś powiedzieć coś w temacie? No brzydka jest strasznie, aż żal mi i ja się nie znam na temacie, ale gdyby może miała gorset jakiś, jakąś charakteryzację…”

„Oczywiście, sprawdzę, ja to może nie całkiem, ale może kogoś brzydkiego szuka ktoś z kolegów akurat w branży” – mówi i inne pierdoły takie, wizytówkę mu daje specjalną na takie okazje: starą, z telefonem nieaktualnym. „To na razie, za dni parę koniecznie zadzwoń” – mówi mu gdzie indziej patrząc, wychodzi na ulicę, myśli jakieś, wyobraźnia, brzydką laskę grającą na yamasze stara się sobie wyobrazić z innych myśli braku, i wiem olśnienie, iluminacja, jak w bloku zapalone naraz wszystkie światła: nowość totalna, prosta prostotą rzeczy genialnych, czy nie tego szukał właśnie?

Hej ludzie, odłóżcie te noże, ona nie napisała nigdy żadnej książki, spokojnie, odłóżcie z ręki stolec, gówno nie ucieknie, gówno poczeka na lepszą osobę, dobrego gówna swojego nie będziesz przecież marnować na gospodynię domową, co po domu chodzi wlekąc za sobą odkurzacza odwłok i niby coś robi, ale jak ma coś robić, powiedz człowieku jak masz zrobić cokolwiek, jak nikt nie widzi tego, jak nikt nie patrzy na to co robisz, jak siedzisz w domu. Gazetkę taką ścienną ma w dużym pokoju, przed którą staje raz po raz i dotyka się w okolice narządów płciowych i klatki piersiowej, wycinki wszystkie prasowe zabezpieczone folią, zna je na pamięć ale przeczytać raz jeszcze co szkodzi, oczywiście te pozytywne wyłącznie, w kwiatach przed nimi stojących zmienia wodę, świece zapala zapachowe, sadzi choinki w podłodze, na zdjęciach swoich biel zębów poprawia biurowym korektorem, a wszystko mówi: koniec, wszystko szepcze: koniec, Kuczok Wojciech na odczycie w Kiełbasie Śląskiej, a ona w domu, w domu. Hej ludzie, odłóżcie te gówna te noże, ona nie napisała już nigdy żadnej książki!

A on już w myślach ogłasza nową medialną epokę: niniejszym koniec flaków, sraki, tematów analnych, czas nadszedł uwagę zwrócić na realia, na czasu prawdę, na wartości, których ludzie pragną, na przekór więc obowiązującym tendencjom estetycznym i mentalnym, on, Szymon Rybaczko, menadżer genialny wylansuje brzydką łaskę! Brzydką ekstatycznie, brzydką fatalnie, bez cycków i bez dupy za to z brzuchem i garbem, brzydką w taki sposób specjalny nie mandaryńkę co wypadła komuś z torebki w solarium, ale klimat pielgrzymkowo-parafialny jakby do Częstochowy szła na pieszo z Gdańska dzień piętnasty w Kubota klapkach, pijąc wodę z kałuż i żywiąc się osami, gałęziami, bo grupą docelową będzie tu wymagający target chrześcijański, laskę, która nie śpiewa „kocham cię bardzo” czy „cienie i blaski ma moje i twoje solarium, nasze solarium”, tylko totalnie odrzucona, wyśmiana, niekochana, garbata, porusza problematykę społeczną, syfu, zła, życia niskich standardów, ludzie z widowni rzucają w nią ogryzkami, psimi gównami, srajtaśmą, szal, ekstaza, mieszanina litości i pogardy on już to widzi oczami wyobraźni, to medialnie jest genialne, to jest dynamit.

Ale jak taką znaleźć, zaczął zadawać sobie pytanie, zrobił casting, ale przyszły wszystkie te co przychodzą zawsze, brzydkie owszem, ale jakże banalnie, od perfum wypitych zalane, odchudzone, pryszcze czymś pozaklejane, garb przypudrowany kostium kąpielowy pod płaszczem, na biurku się kładą i myślą, że mu staje, chcą możliwości prezentować wokalne, a tu nie chodzi o możliwości wokalne żadne, no bądźmy realni, ta tu klęczy prawie, bo zawsze tak jest, że w którejś tam chwili casting zamienia się w festiwal ogólnych płaczów i świętokrzyski lament, tego znajomość na pamięć, społeczeństwo sfrustrowane, odporności konieczność, psychiczne na to przygotowanie: „nie mam pracy jak pan chce to ja uklęknę przed panem, a może szuka pan kogoś do sprzątania mieszkania? Będę myć podłogę rękami, wycierać włosami i polerować twarzą, bardzo tanio, ja proszę, błagam i tak dalej, i am a in your headflights rabbit, tu jest moje curiculum vitae, a w ogóle to mój kuzyn mieszkał kiedyś w jednym bloku z panem tylko w innej klatce, miał twarz, włosy na pewno pan kojarzy Marcin, ja błagam, ja zaklinam pana”. No to jak ci jedna taką apostrofę zapodaje, to jeszcze wytrzymać da się, ale druga, czwarta, tobie plamy narastają pod pachami, ciastka stają w gardle. W końcu mówisz wprost: „basta, proszę mi przestać jęczeć i płakać, co sobie myśli pani do cholery jasnej? Tak, jestem bogaty jestem bogaty jestem bogaty przyznaję, to co, to mam się z tego powodu pochlastać?? Myśli pani, że ja jestem od tego szczęśliwszy niż pani? Jedzenia mam pełno i co z tego, jak mi się jeść nie chce wcale, rzeczy jakichś mam pełno, gratów i tylko mi się na tym kurz gromadzi. Proszę się nie starać poczucia winy mitu jakiegoś wpajać, że mam się czuć winnym o całe zło świata, co chce pani, żebym się tu zaczął tarzać? Są chyba jakieś instytucje, PCK kontenery z ciuchami stoją na kroku każdym. Owszem, no cieszę się, że nie jestem panią, ale nikt nie ma dzisiaj łatwo, też mam żylaki, córka z białkową skazą, z żoną mi się nie układa i do kogo ja iść mam, do kogo się skarżyć? Sam swojego losu każdy jest panem. Niech pani wstaje, następna pani, następna pani”. Itak piętnasta, szesnasta dwudziesta czwarta, zwątpienie narasta, siedział dzień cały i żadnej nie znalazł, tylko nadwerężył sobie układ centralny doła złapał, cztery wypił kawy o czym wiadomo, że lekarz mu zakazał, jedzie do domu, otwiera zamek, a tam Sandra aerobik uprawia przy Nie myśl nic kochanie, włącza radio: Nie myśl nic kochanie, w telewizji Flaky w rozmowie z Robertem Makiem, „Wprost” otwiera czy inną jakąś prasę: „Nie trzymając kału” – Flaky o zespole genialnym pisze Sawicka Maria czy Marta, zwężają się rzeczywistości ściany obniża sufit, szemrzą dywany wszystko go pogania, wreszcie zaczyna się zastanawiać, myśli, myśli, wie! Jak się nazywał ten psychiatra? Raz dwa, telefonów parę, z tą siostrzenicą się umawia w Filozoficznej Jadłodajni, wpada tam, choć nadzieję już stracił i co? I nie wierzy oczom własnym, od razu, że to ona rozpoznaje, dziewczynę widzi, myślał, że nie znajdzie jakiej albo brzydszą nawet, twarz świni a psa ciało, oczy kaprawe jakieś zaropiałe, każde z innego jakby zestawu, zębów pełne wargi, a w inną stronę uśmiecha się każdy „Patrycja Pitz” – ona się przedstawia. Na czole żyły się płożą, powiem w różnych kolorach wzorach i rozmiarach, poszukiwań ukończenia ekstaza, ze sobą przyniosła yamahę, podłączyła do kontaktu, zaprezentowała parę standardów, „Wielki talent!”, krzyczał, gdy grała, „wie]M talent”, jakby po wodzie stąpała na nią patrząc, absolutny z jego strony zachwyt, aż że to fatamorgana przez chwilę się obawia, „przepraszam cię na chwilę, nigdzie się nie ruszaj, lecę się załatwić”, spuszcza wodę by nie być słyszanym, dzwoni do firmy „udało się, kurwa, udało! Mamy ją! Mamy!”.