Dziecko płakało. Jakub Wędrowycz w skupieniu badał łóżeczko. Na kołdrze i prześcieradle widniało kilkanaście krwawych plamek. Zdjął materac i odłożył go na bok. Wydobytym z kieszeni scyzorykiem dłubał bez specjalnego przekonania w spojeniach mebla. Nie wydłubał nic szczególnego.
– Żadnych pluskiew – stwierdził Jan patrzący mu przez ramię.
Tomasz wygarnął spod łóżka jakieś gałgany i kilka bobków.
Jakub oglądał je przez chwilę w skupieniu, potem przeniósł wzrok na niemowlę. Niewielka rana na dłoni i kilka zadrapań – oto co pozostawiło to coś grasujące w nocy.
– Szczur – zawyrokował wreszcie ponuro.
Obaj jego asystenci skinęli głowami dla potwierdzenia diagnozy.
– Bałwany! Tylko udajecie, że coś wiecie! W moim domu nigdy nie było szczurów. To wampiry. Lęgną się na tym zdewastowanym żydowskim cmentarzu. Mało się naszej krwi za życia nażłopali, jeszcze i teraz próbują.
– Marto! Nie wierzysz mojemu doświadczeniu, to jedź z dzieckiem do doktora. A na noc wsadź kota do łóżka.
– Co wy tam wiecie. Złe dzieciaka pokąsało. Wampir.
– To szczurze bobki – Tomasz wyciągnął w jej stronę otwartą dłoń.
– A tak wyglądają ukąszenia wampira – Jakub podciągnął rękaw koszuli, odsłaniając bliznę.
To zawsze robiło wrażenie. Kobieta zbladła i przeżegnała się zamaszyście. Wyszli.
– W takie chwile człowiek żałuje, że nie jest ateistą – powiedział pogromca nieczystych sił i splunął przez lewe ramię, żeby nie zauroczyć.
– A może to z Bończy przyłażą? – zastanawiał się Jan. Tak sobie myślę.
– E, za daleko. Zresztą, ci z Bończy nic do nas nie mieli. Może hrabia Poletyłło… Zabił człowieka krzesłem.
– Mówią, że to jego syn straszy na łąkach. Ten, co się wściekł.
– Ten nienormalny,co to pojechał do Berlina pod podwoziem pociągu? Ja jeszcze nic na łąkach nie spotkałem, zresztą ten biedak nie miał specjalnie możliwości narozrabiać.
– A ja bym się wybrał którejś nocy. Oczywiście z pistoletem nabitym srebrną kulą.
– Dokąd teraz? – Tomasz wgramolił się na furmankę.
– Na Uchańską. Podobny przypadek.
W domu na Uchańskiej dziecko było większe, może czteroletnie. Krew znaczyła prześcieradło jedną, dużą plamą. Śmierdziało upiornie.
– Wampir? – zapytała matka dzieciaka.
W jej głosie wyczuć można było żądzę sensacji. Jakub wciągnął powietrze nosem i pokręcił przecząco głową.
– Dezyderia. Krwawa biegunka. Czyś ty Karolino nie nakarmiła dzieciaka zepsutym mięsem?
– Czego zaraz zepsutym? Cielak się nieżywy urodził. Miałam wywalić tyle żarcia? Mój stary zjadł i nic mu nie jest. Wędrowycz złapał się za głowę.
– Czy ty babo rozum postradała? Trzeba go do Chełma do szpitala. Natychmiast. Weź wóz, albo może zapytaj, czy nie dadzą w gminie samochodu.
– E, może samo przejdzie. Wczoraj wymiotował, a dzisiaj już jak gdyby idzie ku lepszemu.
– Gdy siedziałem w obozie w czasie wojny, to więcej ludzi od tego zmarło, niż od Szwabów – wtrącił się Jan. Zawieź dziecko do szpitala, bo jutro ci na rękach umrze. Cholera, ośrodek zdrowia sto metrów stąd, a tu taka ciemnota!
Uwierzyła. Rozeszli się. Koło poczty dogonił Jakuba posterunkowy Birski.
– Dzień dobry, obywatelu Wędrowycz. Dokąd to podążacie?
– Szacunek, panie posterunkowy. Do Józefa Paczenki. – Wobec tego pójdziemy kawałek razem. Ja też idę w tamtą stronę.
– Cóż skłania was do szukania towarzystwa tak plugawego degenerata jak ja?
– Ksiądz znowu złożył skargę. – A fe. Duchowny, a kapuś.
– To poważna sprawa. Zapewne wiecie, że zarówno profanowanie mogił, jak też okradanie nieboszczyków, to przestępstwo? Jest na to odpowiedni paragraf.
– Ksiądz zeznał, że jestem hieną cmentarną?
– Coś w tym guście.
– Jeśli go spotkacie, to przekażcie mu, że rzucanie fałszywych oskarżeń na bliźnich zostało zakazane przez ósme przykazanie Dekalogu.
– Przydałoby się was przymknąć.
– A corpus delieti?
– Że co?
– Dowody winy. Żeby mnie zapudłować, musicie mi udowodnić, że to ja rozkopuję groby.
– To da się udowodnić w toku śledztwa poszlakowego. Zresztą, wcześniej czy później, i tak dorwiemy cię na gorącym uczynku.
Odszedł bez pożegnania. Józef akurat rąbał drwa w szopie.
– Dobry.
– Dobry. Co cię sprowadza?
– O mam kilka spraw.
– A jak ranny obchód miasta?
– Wzywały mnie dwie kobiety. Jedna do dzieciaka pogryzionego przez szczury, druga do dzieciaka z krwawą biegunką. Wyobraź sobie, nakarmiła go zdechłym cielakiem.
– Borkowa?
– Skąd wiesz?
– Tylko ona jest do tego stopnia skąpa.
– Tak więc z egzorcysty amatora staję się inspektorem sanitarnym.
– Zrób uprawnienia i ciężką forsę zarobisz.
– E, za stary już jestem.
– A wiesz, że stara Skorlińska widziała w nocy Jakubowską?
– Słyszałem. Zamiarowałem wdepnąć do nich. – Ponoć szła w białej sukni. Z wiankiem na głowie.
I świeciła lekko w ciemności.
– Nie ona jedna to widziała. Podobno już z dziesięć osób, tyle tylko, że nie wiadomo dokładnie kto. Poza dwoma pijaczkami. Tyle, że ja pijakom nie wierzę. Ja jak się upiję, to widuję diabły, anioły, a raz nawet kawałek mahometańskiego raju.
– Może ją wykopiesz i przypalikujesz? Tak na wszelki wypadek?
– Nie da rady. Będę musiał przerwać na jakiś czas działalność. Gliny niuchają, ksiądz pisuje donosy i grzmi z ambony. Jakubowski zarżnąłby mnie tępym nożem i pozszywał drewnianymi igłami. A tak na marginesie, to gdzie szła?
– Wyobraź sobie, że do Ihorszczuka. – Niemożliwe. Ten facet był jedynym, do którego nic nie miała.
– Ale ludzie gadają, że jego córka była w ciąży z Jakubowskim, ale spędziła.
– E, ludzie każdego obsmarują. A z Ihorszczuków zbyt porządni ludzie, żeby wierzyć w te plotki.
– Może i tak.
– No nic. Czas na mnie. Wpadnę na dniach.
– No to do zobaczenia.
Ruszył dalej. Aleksander stał, opierając się o płot swojego ogrodu. Przywitali się. Aleksander poczęstował gościa skrętem machorki.
– Mam do pana sprawę – zagaił.
– Słyszałem, że pańska matka widziała…
– E, to nieistotne. Ona zawsze coś zobaczy. A to olbrzyma utkanego z ciemności, a to wilka. Pozwoli pan do obory.
Weszli. W oborze stała krowa, jałówka w kojcu oraz piękny kary koń.
– Nu, Kary nastąp się.
Koń odwrócił się, ukazując bok.
– Patrz pan.
Zwierzę miało dwie kłute ranki, od których ciągnęły się sople zakrzepniętej krwi. Zwierzę zarżało cicho.
– O mój Boże – wyszeptał Jakub.
Ze swojej ceratowej teczki wydobył calówkę i zmierzył odstęp pomiędzy nimi, a potem porównał ze swoją blizną. Zasępił się.
– I co pan powie?
– Chyba to samo.
– Wampir?
– Trudno powiedzieć – podszedł do ściany i zaczął ją badać do takiej wysokości, do której mógł dosięgnąć koń. Wodził ręką po deskach i po spojeniach.
– Czego pan szuka?
– Jakiegoś kolca, zęba od wideł tkwiącego w ścianie, czegoś o co mógł się skaleczyć.
– Ajajaj, czołowy pogromca wampirów szuka przyczyn naturalnych?
– Pan nie wierzy w wampiry. Pan jest człowiekiem wykształconym. Ja wierzę w duchy, ale szukam innych przyczyn.
– I jak?
– I nie znajduję.
Zasępili się obydwaj. Jeden myślał o swoim biednym koniu, drugi o pewnym rosyjskim kupcu pogrzebanym koło cerkwi Eliasza Proroka.
Było jeszcze zupełnie ciemno. Padał rzęsisty deszcz. Trzej, ubrani w pałatki mężczyźni, kopali przy ścianie cerkwi już trzecią dziurę z rzędu.
– Jasna cholera – rozległ się jęk Tomasza.
– Co się stało?
– Patrzcie tam.
Wyciągnął rękę. Koło mleczarni przesuwała się powoli postać ubrana w długą, białą suknię. Postać świeciła wyraźnie w ciemności mglistym, nierzeczywistym światłem.
– Jakubowska – szepnął Jakub. – Tylko ona nosiła taką fryzurę. Znowu ciągnie cholerę między ludzi. Ech, gdybym miał pistolet i srebrną kulę…