Изменить стиль страницы
* * *

Herberto, słaniając się nieco na nogach, opuścił swój pokój. Nie odzyskał jeszcze w pełni sił, ale informacja o rzeźbie na cmentarzu była na tyle ciekawa, że postanowił ją sprawdzić. Nawet za cenę własnego zdrowia. Zabrał ze sobą narzędzia. Nie chciał się po nie wracać, gdyby okazało się, że trafił faktycznie na to, czego szukał. Posąg kultowy z jedenastego wieku. Wdrapanie się na Górkę od strony parku trzydziestolecia nie było specjalnie wyczerpujące, on jednak musiał, co chwila przystawać i odpoczywać. Umysł nie wrócił mu jeszcze do pełnej sprawności. Myśli płynęły wolno. Gdyby Iwanów pojawił się teraz w Chełmie, miałby łatwą robotę. Unieszkodliwienie egzorcysty zajęłoby mu nie więcej niż dziesięć sekund. Ale czarownik zajmował się akurat w Wojsławicach podkładaniem świni Jakubowi Wędrowyczowi, dlatego Herberto był względnie bezpieczny. Choć oczywiście nie tylko Iwanów dybał na jego życie. Cmentarz był totalnie zapuszczony, jednak pewne ślady wskazywały na to, że ktoś zagląda tu od czasu do czasu. Na grobie premiera Zakarpackiej Ukrainy leżały świeże kwiaty. Na jednym z innych grobów stało kilka zniczy, wygasłych obecnie i wypalonych. Ścieżką przeszedł niedawno spory odział ludzi w oficerkach podkutych gwoździami.

Musieli dźwigać coś ciężkiego, bowiem ich ślady odcisnęły się głęboko w rozmiękłej ziemi. Spróbował wyczuć odłamki myśli tkwiące w kamieniach nagrobków. Wzdrygnął się z obrzydzenia. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat nekropola była widownią pijatyk i orgii. Zdarzyło się tu także kilka zabójstw. Kamienie poznaczone były zakrzepłą krwią. Cud prawdziwy, że żaden z nieboszczyków nie wstał nigdy z tej ziemi. Może dlatego, że leżeli tu w większości dobrzy ludzie. Uchwycił się tej myśli i podążył za nią w głąb. Pod zewnętrzną warstwą plugastwa odkrył wiele dobrego. Smutek, żal za zmarłymi. Ich życia. Często wypełnione trudem i ciężką, uczciwą pracą. I piękne wspomnienia, jakie po sobie zostawili. Dotarł do rzeźby. Rzeźba wyglądała na starą. Była silnie nasiąknięta wilgocią, pokrywały ją zielone liszaje jakichś glonów. Przedstawiała paskudnego niedźwiedzia stojącego na pryzmie ludzkich czaszek. Była nawet nieco większa niż powinna być.

– No i spotkaliśmy się – mruknął do siebie.

Ponownie wsłuchał się w echo rzeźby. Odebrał dziwne i sprzeczne wrażenia. Wściekłość, szalony pośpiech, ból poranionych rąk. Nadzieję na wolność, nienawiść, jakąś lisią chytrość. Wszystko to wydawało się pochodzić od jednego człowieka. Herberto zamyślił się, a potem spróbował wczuć się głębiej. Chciał odnaleźć myśli kapłanów składających ofiary, błagających tłumów pogan, może krwawych ofiar. Zamiast tego, wyczuł radochę kilku robotników z cementowni, którzy wykuwali ten blok ze skały na specjalne i cholernie dobrze płatne zmówienie. I wściekłość ośmiu kryminalistów, którzy pod konwojem nieśli ten posąg na dniach zabłoconą ścieżką, a potem smarowali go mchem i błotem.

Nigdy nie zdarzyło mu się kląć, ale teraz miał ochotę zakląć jak szewc. Zamiast tego, wydobył młotek i dla ostatecznego upewnienia się walnął z rozmachem, utrącając rzeźbie kawał łapy. Kreda pod cienką warstewką fałszywej patyny była biała jak śnieg i tylko niewielkie rdzawe plamki znaczyły ślad mikroorganizmów zawierających odrobiny żelaza, które obróciły się w skałę przed stu pięćdziesięciu milionami lat. Zatracił nad sobą kontrolę. Zaczął wściekle kuć młotkiem. Odłupywał mniejsze i większe kawałki. Niespodziewanie poczuł na swoim ramieniu ciężką rękę. Rękę socjalistycznej sprawiedliwości.

– Urząd Bezpieczeństwa. Wasze dokumenty?

Nagle cała wściekłość zniknęła mu, jakby zdmuchnął płomień świecy. Wygrzebał nieporadnie z kieszeni swój portugalski paszport.

– Jesteście aresztowani pod zarzutem niszczenia bezcennego zabytku naszej sztuki. Macie prawo nie odpowiadać na pytania. Wszystko, co powiecie zostanie użyte przeciw wam…

Poprowadzili go do góry rozmiękłą ścieżką, a potem koło kopca kryjącego w sobie relikty palatium księcia Daniela i dalej schodami w dół ku ulicy Lubelskiej, gdzie czekała na nich nieoznakowana nyska. Powieźli go w nieznane. W czasie, gdy samochód podskakiwał na dziurach w jezdni, Herberto rozmyślał, że smutkiem, że zawiódł na całego. Nie wykona zadania. Wybuchnie nowa wojna lub nastąpi wysyp sekt. Może kamiennemu posągowi złożeni zostaną jako krwawe ofiary niewinni ludzie. Tak czy inaczej, to wszystko była jego wina. Czuł to. Rozważał przez chwilę natychmiastowe popełnienie samobójstwa, ale odrzucił ten pomysł. Ostatecznie nic złego nie powinno go spotkać. Teraz najważniejszą rzeczą było przesłanie grypsu do księdza, z którym rozmawiał w kościele na Górce. On zaś powinien powiadomić Watykan. Niech przyślą natychmiast kolejnego egzorcystę.

* * *

– Hyylaja! – zawył Jakub.

Marika zarżała radośnie i jeszcze bardziej przyśpieszyła bieg. Grudy gliniastej ziemi trysnęły jej spod kopyt. Egzorcysta stanął w strzemionach i wydał z siebie kolejny potępieńczy skowyt. Płynął w powietrzu. Płynęli oboje. Kopyta uderzały w ziemię, ale to nie miało znaczenia. Stanowili jedność. Koń i jeździec. Rozumieli się. Kochali się. Szanowali się. Urodzeni, by pędzić. Pędzić po nieskończonych stepach. Byli wolni, mieli siłę. Cieszyli się życiem, swobodą i przestrzenią. Wyjechali na wysoczyznę koło popówki. Wojsławice leżały pod nimi. Za wsią wznosił się rozległy masyw Mamczynej góry i niższe nieco wzgórze zwane Piaskownicą, wielkie wyrobisko piachu, dziesięciometrowa skarpa. A jeszcze bardziej na lewo, niemal dokładnie na wprost ich leżało Zamczysko. Wądoły pozostałe po średniowiecznym zamku i ruiny stajni dworskiej.

Wzrok Jakuba nie był już tak dobry jak dawniej, ale rozpoznał je. Zresztą i tak wiedział, że tam są. Zjechali w dolinę. W pięć minut później byli na ulicy Grabowieckiej. Zajechali na podwórko domu Semena. Jeden z jego wnuków wylazł z szopy. W owłosionej łapie trzymał siekierę. Zaraz jednak rozpoznał gościa. I odłożył mordercze narzędzie.

– Ach to wy. Dziadek oczekuje. Ma gościa.

– Może nie będę przeszkadzał…

– Ależ proszę wejść. Gość też się chętnie z panem rozmówi.

Jakub wszedł do sionki. Przebrał się w strój ochronny i wkroczył na terytorium carskiej Rosji. Zauważył jeszcze tylko, że gość nie wziął stroju ochronnego z wieszaka. W pokoju siedzieli Semen Korczaszko i młody hrabia Woroncew. Ten sam, którego spotkał przelotnie na dniach w Chełmie. Fakt niepobrania stroju ochronnego wyjaśnił się sam przez się. Hrabia przybył z własnym mundurem. Miał na sobie kompletny uniform białogwardzisty. Na jego piersi wisiał krzyż św. Jerzego najwyższej klasy.

– Witajcie hrabio – powiedział Jakub.

Mówili po rosyjsku, jak to w carskiej Rosji. W samowarze grzał się wrzątek na herbatę.

– Cóż cię sprowadza? – zagadnął Semen, nalewając wody do szklanki.

– Wpadłem się na wszelki wypadek pożegnać. Gdybym nie wrócił, to zaopiekuj się moim koniem.

– Jasne. Idziesz po czarownika?

– Skąd wiesz?

Semen uśmiechnął się. Złote zęby zalśniły.

– W moim wieku łatwo się domyśleć.

Pożegnali się. Jakub opuścił terytorium carskiej Rosji. Odwiesił strój ochronny na wieszak i wyszedł na podwórko. Marika właśnie wymieniała poglądy z Karoliną.

– Poczekaj tu na mnie – powiedział. – Niedługo wrócę. Pokiwała łbem. Poszedł. Skierował się drogą przez łąki w stronę zamczyska. Czuł, że jedyną dobrą kryjówką są znajdujące się tam piwnice. W każdym razie on by się tam ukrył. Co zresztą swojego czasu zrobił. Droga była dłuższa niż ją pamiętał z ubiegłego miesiąca. Gdy wreszcie stanął u stóp zamczyska, żałował już prawie, że nie pojechał konno. Nogi już nie te, co dawniej, ale potem pomyślał o czekających go niebezpieczeństwach i już nie chciał, aby Marika towarzyszyła mu w tej wycieczce.

Zamczysko było zabawną górą. Nie wiadomo, w jak odległej przeszłości, jego zbocze, opadające ku łąkom, ukształtowano na podobieństwo ogromnych schodów. Jeden archeolog, którego kiedyś o to pytał, wysunął teorię, że zapewne miało to chronić skarpę przed osuwaniem się. Archeolog jednak podał tą teorię, ot tak, na podstawie samych obserwacji terenu i zaznaczył wyraźnie, że trzeba by kopać. Egzorcysta ruszył drogą obiegającą górkę po łuku. Droga wspinała się w górę i łączyła z ulicą Zamkową – szumnie nazwanym dwustumetrowej długości traktem, wyłożonym płytami betonowymi, któremu w najbliższej przyszłości groził los analogicznie wykonanej drogi na Stary Majdan. Ruiny stajni dworskich chyliły się wyraźnie ku upadkowi. Środkowy trójkąt, podpierający pierwotnie wiązania dachu, runął w dół. Mury były popękane.