Изменить стиль страницы

– Zastanów się dobrze. Nie wiem, jak wygląda świat tam… na południu. Może nadal ten temat jest zakazany?

– Chcę. Najwyżej poczekam.

Umierający milczał długo.

– Dobrze – powiedział wreszcie. – Opowiem ci bajkę, tylko że taką prawdziwą. Przed rewolucją żył sobie bardzo bogaty hrabia. Nazywał się Kokuszew-Mirski. Zapamiętaj to nazwisko. Cokolwiek się stanie, nie wolno ci go zapomnieć. Ale na wszelki wypadek nie zapisuj tego.

Serżo kiwnął poważnie głową.

– Zapamiętam – powiedział.

– Hrabia Kokuszew przyjaźnił się z licznymi wynalazcami i z ich pomocą realizował swoje szalone projekty. Między innymi usiłował udowodnić, że istnieje życie na Marsie. Wydaje się, że zdobył dowód, który po rewolucji, niestety, przepadł bez wieści. Musisz odszukać wyniki jego badań, jeśli się zachowały. Albo odtworzyć, jeśli uległy zniszczeniu. Musisz być bardzo ostrożny. Ale jeśli ci się uda…

Kaszel dusił go bardzo długo.

– Będziesz sławny – dokończył.

– Hrabia Kokuszew-Mirski – powtórzył chłopiec.

Na korytarzu zatupotały walonki. Do ciasnej klitki wszedł lekarz. Ciężkie futro z renifera, którym był narzucony, pokryło się szronem. Z kieszeni wyłowił pudełko sulfamidów i drugie, kryjące strzykawkę i igły.

– Do zobaczenia. – Serżo wstał. – Zapamiętam.

Starzec uśmiechnął się do swoich wspomnień. Doktor zdjął szubę i zaczął przygotowywać się do zabiegu. Chłopiec puścił się biegiem przez wirujący w uliczce śnieżny tuman.

***

Wystrzelenie pocisku na Marsa, choć wielce skomplikowane technicznie, w sumie było wykonalne pod warunkiem bardzo precyzyjnego celowania. To wymagało niezwykle dokładnego obliczenia siły przyciągania planet. Rychnowski wyliczył krzywe balistyczne. Stwierdził, że jest w stanie wycelować w Marsa z dokładnością do około tysiąca pięciuset kilometrów i dawał osiemdziesiąt procent gwarancji na poprawność wyniku. Pozostała do rozstrzygnięcia kwestia podstawowa. Wysłanie w kuli wiadomości dla Marsjan oznaczałoby nawiązanie kontaktu jednostronnego. Jeśli zdołają odpowiedzieć w ten sam sposób, prawdopodobieństwo odnalezienia pocisku z odpowiedzią jawi się jako skrajnie niewielkie. W tej sytuacji Popow wraz ze Szczepanikiem zaproponowali, by umieścić wewnątrz złożoną niezwykle aparaturę fotograficzną, która pozwoli wykonać dokładne zdjęcia powierzchni.

Cywilizacja Marsa

Moskwa 1977

Biblioteka Akademii Nauk ZSRR liczy przeszło sześćdziesiąt pięć milionów woluminów, nie licząc dubletów. Zgromadzono w niej praktycznie cały dorobek postępowej ludzkości. Oczywiście obskuranckie dzieła, powstałe w krajach imperialistycznych, spoczywają w dziale prohibitów i nie są powszechnie udostępniane. Do tego działu prowadzą solidne, stalowe drzwi, pociągnięte estetyczną, zieloną farbą. Należy szukać ich na lewo od głównego wejścia. Drzwi nie są w żaden sposób oznakowane, wyglądają też na niestrzeżone. Pozory mylą. Jeśli tylko przekroczymy próg, trafimy na aż trzech wachmanów. Ci sprawdzą dokładnie nasze dokumenty, a jeśli okaże się, że na przykład przepustka budzi jakiekolwiek wątpliwości, zadzwonią gdzie trzeba. Ponieważ pechowego delikwenta po takim telefonie czekają bardzo grube nieprzyjemności, nie jest to dobra metoda przeniknięcia do środka. Jeśli znajdziemy się wewnątrz legalnie, też oczywiście nie pozwolą nam grzebać do woli w katalogu. Dyżurny bibliotekarz przyjmie tylko konkretne zamówienie. Jeśli nie wiemy, czego szukamy, nie zostaniemy obsłużeni.

Krążą uporczywie pogłoski, iż zbiór zakazanych tytułów jest znacznie większy od ogólnodostępnego księgozbioru. Jest to oczywista bzdura. Biblioteka udostępnia w czytelniach zwyczajnych czterdzieści milionów woluminów, zaś w tych specjalnych nie więcej niż dwadzieścia pięć milionów.

Bywalcy, często przekraczający zielone drzwi, po pewnym czasie zaczynają się orientować, że dział książek na indeksie (ten na pierwszym piętrze) to tylko niewielka część kompleksu… Rzeczy naprawdę ciekawe, a przy tym, niestety, ściśle tajne, trzymane są w podziemnych magazynach i udostępniane w kolejnych czterech czytelniach. Aby jednak tam dotrzeć, musielibyśmy dysponować naprawdę dobrymi pozwoleniami i równie ważnym powodem…

Profesor Siergiej Filipow, powszechnie znany i ceniony astronom, bez większych kłopotów uzyskał przepustkę do tej pierwszej, można powiedzieć prawie ogólnodostępnej czytelni.

– Czego szukacie, towarzyszu profesorze? – zapytał dyżurny bibliotekarz.

Uczony wahał się jeszcze przez chwilę. Kiedyś, dawno temu, rozmawiał ze swoim promotorem. Padło wówczas nazwisko hrabiego. Promotor miał na twarzy stare blizny po lampie lutowniczej – pamiątkę z 1937 roku… Siergiej uwierzył jego doświadczeniu, więc pogrzebał to nazwisko w swojej pamięci. Przez następne dwadzieścia lat zajmował się innymi problemami. Jednak w instytucie pojawili się nowi. Ludzie, którzy szybciej niż on rozwiązywali astronomiczne łamigłówki. Młodzi, ambitni, a przy tym członkowie partii. Zdobyty tytuł go chronił, jednak czuł już na karku oddech pogoni. Musiał dokonać jakiegoś odkrycia. Odkrycia na tyle ważnego, by zapewnić sobie sławę, która utrzyma się całymi latami…

Przypomniał sobie słowa umierającego starca. Pomyślał o tych tajemniczych doświadczeniach, które okazały się na tyle ważne, by CzK, a potem NKWD starało się zatrzeć wszelkie ich ślady. Przypomniał sobie. Ale tak naprawdę, czy kiedykolwiek zapomniał? Nie. To wracało, przychodziło niespodziewanie nocami, gdy siedział i obliczał trajektorie ciał kosmicznych. Atakowało podświadomość. Swędziało, jak stare blizny po zaleczonych odmrożeniach z Komi… Przez ostatnie dwadzieścia lat wielokrotnie myślał o tej chwili, w której stanie w czytelni prohibitów i poda zakazane nazwisko. A teraz czuł strumyczek potu na plecach.

– Poszukuję prac hrabiego Kokuszewa-Mirskiego – wykrztusił.

Nic się nie stało. Przez okna nadal wpadało światło letniego poranka. Nie rozstąpiła się podłoga, nie nadbiegli wachmani. Dyżurny nie zmienił nawet wyrazu twarzy, nie wcisnął guzika. Zamiast tego wysunął szufladkę katalogu oznaczoną odpowiednią literą i przez chwilę grzebał wśród fiszek.

– Mamy jedną jego pozycję – oznajmił w końcu. – Ale niestety, książki tej, ze względu na zły stan zachowania, się nie udostępnia.

Profesor milczał przez dłuższą chwilę. Niby nic wielkiego. Książka zniszczona, trzeba poczekać, aż zostanie ponownie oprawiona, a chwilowo nie udostępnia się jej, żeby czytelnicy nie pogubili latających luźno kartek. Odmowę można łatwo wytłumaczyć… Jednak czuł lęk. Czy może się jeszcze cofnąć? Co mu grozi, gdy zada kolejne pytanie? Wreszcie się przemógł. Taka okazja nie powtórzy się chyba nigdy więcej.

– Mógłbym poznać chociaż tytuł? – zapytał.

Bibliotekarz się zawahał. Wreszcie bardzo niechętnie skinął głową.

– „Cywilizacja Marsa – dowody na istnienie życia rozumnego w kosmosie” – powiedział.

A potem stanowczym, jednoznacznym ruchem zatrzasnął szufladkę. W tym nerwowym ruchu uczony wyczuł strach. I domyślił się zaraz, że istnieje kilka różnych powodów, dla których pewnych pozycji nie można przejrzeć. Konieczność wykonania oprawy introligatorskiej może być jednym z nich. Ale nie w tym przypadku.

Filipow wyszedł z czytelni i na dole przy wejściu oddał przepustkę. Strażnik za kontuarem spokojnym ruchem przedarł ją na dwie części i wrzucił do metalowego koszyka. Za profesorem ciągnęła się ciężka woń potu, a na plecach i pod pachami koszuli pojawiły się mokre plamy… Jednak lęk minął.

– Jeszcze jeden nawiedzony – mruknął wartownik. – Naczyta się taki tajemnic, a potem nie może z tym żyć… Zaczyna się dzielić z innymi i wreszcie idą wszyscy do piachu…

***