Изменить стиль страницы

Szczepanik pokazywał mi wcześniej już eksperymenta z zamianą obrazu widzianego na impulsa elektryczne. Stwierdził, że każde zdjęcie może przesłać kablem telegraficznym, rozbite na tysiące punktów i w stacji docelowej zrekonstruować je z wielką dokładnością. Tu pojawiała się trudność, jako że nie mieliśmy kabla, a jedynie sygnał radiowy, zaś wykonanie fotografii wobec wzajemnego ruchu planety i pocisku wydawało nam się niezwykle trudnem.

Szczepanik i tę trudność rozwiązał, instalując aparat zaopatrzony w złożony system żyroskopów. O ile tylko sonda nie wpadnie w rotację, obraz będzie nieruchomy przez piętnastą część sekundy. To wystarczy, by po zwolnieniu migawki padł na płytkę z komórkami selenowymi. Szczepanik opracował ogniw kilka różnych, przy czym najlepsze miało po dwieście komórek w stu rzędach. Z każdego zdjęcia uzyskalibyśmy więc dwadzieścia tysięcy plamek w pięciu odcieniach szarości. Przy przesłaniu ich kablem telegraficznym rekonstrukcja nie sprawiałaby problemu. W tym przypadku jednak należało impulsa elektryczne przekształcić na radiowe, a po odebraniu – utrwalić. Tu pomocnym niezwykle stał się wynalazek fonografu Edisona, który, pod warunkiem odpowiedniego doboru długości wałka, byłby w stanie tego dokonać. Jednakowoż już w trakcie eksperymentów dowiedzieliśmy się o istnieniu znacznie praktyczniejszej maszyny, zwanej elektrogramofonem, w której dźwięk zapisywać można poprzez magnesowanie cienkiej stalowej taśmy. Nakazałem z Anglii dwa takie aparaty sprowadzić.

Cywilizacja Marsa

***

Młody oficer w nienagannie odprasowanym mundurze szedł dziarskim krokiem korytarzem wydziału badawczego KGB. Mijał kolejne drzwi laboratoriów. Podświetlone klawiatury zamków kodowych połyskiwały bladozielonym światłem w półmroku. Drogę znał na pamięć. Skręcił w boczny korytarz i po chwili zapukał do drzwi, opatrzonych tabliczką „Pułkownik Wasilij I. Strieczkin”.

– Wejść. – Dobiegło ze środka.

Przekroczył próg gabinetu.

– Wzywaliście mnie, towarzyszu…?

– Siadajcie – mruknął Strieczkin, wskazując mu fotel.

Przybysz przywitał się i zajął miejsce na brzegu mebla, całą swoją postawą podkreślając szacunek wobec zwierzchnika.

– Czy mówi wam coś nazwisko Siergiej Iwanowicz Filipow?

– To znany astronom… Akademik, wykłada na uniwersytecie moskiewskim. Taki wysoki, na dłoniach blizny po odmrożeniach.

– Właśnie – potwierdził pułkownik. – Do tej pory w zasadzie przez nas nie notowany. A teraz niespodzianka. Zgadnij, czego szuka akademik Filipow w prohibitach?

– Hmm. Niewiele mamy w kraju utajnionych dzieł astronomicznych… Niech zgadnę. Czyżby chciał się dobrać do prac Kokuszewa-Mirskiego?

– Zgadza się. Gratuluję bezbłędnej dedukcji.

– To co my teraz z tym problemem zrobimy? – zafrasował się młody agent.

– Trzeba zobaczyć, jak daleko uda mu się dotrzeć. Przypuszczam, że będzie grzebał nadal w bibliotece akademii. Dostaniesz wykaz naszych współpracowników, chcę znać każdy jego krok. Wszystko, o co zapyta, tytuł każdej pozycji, do której zajrzy. Sądzę, że to jednorazowy wybryk z jego strony, ale, mimo wszystko, sprawy trzeba dopilnować…

– A co zrobimy, jeśli trafi do rezerwatu?

***

Przedrewolucyjna burżuazja nie żałowała pieniędzy na swoje zachcianki. Pamiętam jak dziś jednego z tych paniczyków. Przyszedł do naszych Zakładów Puntiłowskich z jakimś polskim inżynierkiem. Gadali, że to prawdziwy hrabia, w każdym razie nasz dyrektor tylko czapkę przed nim zdjął. Arystokrata plany rozwinął i wyjął książeczkę, taką do wypisywania czeków.

A potem zaczęła się robota. Dzień zamieniał się w noc, a my godzinami staliśmy przy rozpalonych piecach martenowskich. Jak się okazało, hrabia zamówił dla siebie lufę działa, idiotycznej długości dwudziestu arszynów. Jakby tego było mało, kazał odlać ją z najlepszej stali i nagwintować na całej długości.

Do czego chciał strzelać, czort go wie. Majster, zanim zginął, zastrzelony podczas strajku w 1905, mówił, że to do wystrzeliwania pocisków w kosmos. Tak, dla durnego pomysłu zaśmiecania innych planet, pot i krew robotników w naszej fabryce wyciskano.

K.W. Iwanow,

Wspomnienia starego metalowca,

Leningrad 1948

***

W Moskwie nietrudno o antykwariat. Jest ich co najmniej kilkadziesiąt. Zdecydowana większość mieści się w centrum miasta. Niestety, są to instytucje wyłącznie państwowe, a co za tym idzie, nie sposób znaleźć w nich rzeczy naprawdę ciekawych. Jeśli poszukujemy książek Zamiatina, Awerczenki, Wojnowicza oraz innych autorów, którzy okazali się wrogami ludu, musimy poświęcić na to sporo czasu.

Jeśli pałamy chęcią posiadania wydanych przed rewolucją dzieł uczonych, których władza radziecka skazała na zapomnienie, możemy stracić na to nawet wiele miesięcy. Nasze poszukiwania warto rozpocząć od dziadków-bukinistów, siedzących na jednym z kilku moskiewskich bazarów.

Staruszek taki na pierwsze pytanie odpowie najprawdopodobniej wzruszeniem ramionami. W jego łaski wkupywać się trzeba tygodniami. Po piątej, szóstej wizycie, gdy zakupimy całą masę zupełnie nam niepotrzebnych książek w rodzaju podręcznika budowy kesonów (Moskwa 1907), dziadek odrobinę zmięknie. Wstanie wówczas ze skrzynki, na której siedzi, i wyjmie jej zawartość na ladę. Zobaczymy wówczas prawdziwe cuda, na przykład opis Sankt Petersburga z 1735 roku czy przedrewolucyjny przewodnik po cerkwiach Tobolska. Ceny tych dzieł są porównywalne z ich wartością, czyli zazwyczaj horrendalne. Jeśli jednak zależy nam na przyjaźni antykwariusza, musimy przepuścić równowartość kilku ładnych pensji i cierpliwie kupować jego skarby. Po zakończeniu podchodów możemy opylić je w państwowym antykwariacie, co pozwoli odzyskać mniej więcej połowę zainwestowanej sumy.

Jeśli zdobędziemy zaufanie, dziadek zaprosi nas do swojego mieszkania. Tam, najczęściej wśród tysięcy książek, znajdziemy to, czego szukaliśmy. Podobno istnieją miłośnicy literatury, którym zdarzyło się przeniknąć nawet do zakamuflowanych magazynów moskiewskich bukinistów. Legenda głosi, że przechowują w nich książki z tajnej biblioteki Iwana Groźnego, ukrytej w lochach pod Kremlem i oficjalnie nigdy nie odnalezionej. Ponoć widziano tam odbijane z powielacza wspomnienia religijnych wizji, które miał Jurij Gagarin, lecąc w kosmosie. Ktoś podobno widział nawet list miłosny Włodzimierza Lenina do pewnej arystokratki.

Profesor Filipow znał większość moskiewskich handlarzy książek. Oni też, po kilku latach, uznali go za swego, choć nigdy nie dostąpił zaszczytu zaproszenia do magazynów. Gdy tego czerwcowego popołudnia pojawił się na bazarze, zewsząd witały go przyjazne uśmiechy. Szedł powoli, pozdrawiając znajomych, aż wreszcie zatrzymał się przed najstarszym dziadkiem, Isaakiem Rabinowiczem, który z racji wieku i ogromnej wiedzy był swojego rodzaju szefem targowiska.

– Witam, Siergieju Iwanowiczu – powiedział stary handlarz, lekko mrużąc czarne oczy. – Czym mogę służyć?

Profesor z przyzwyczajenia rozejrzał się wokoło. Zniżył głos do szeptu:

– Szukam prac hrabiego Kokuszewa-Mirskiego.

Staruszek milczał dłuższą chwilę. Astronom znowu poczuł lekkie ukłucie niepokoju. Zaraz jednak minęło. Dziadek go nie sypnie.

– Za te książki rozwalono więcej ludzi, niż w tej chwili chodzi po tym targowisku – oznajmił wreszcie cicho starzec.

– Co w nich było? – zdziwił się Filipow.

– Nie wiem, nie brałem tego na wszelki wypadek do ręki.

– A więc widzieliście je…

– Tak. – Księgarz zamilkł.

– Chciałbym je kupić lub chociaż pożyczyć. Cena nie gra roli…

Milczenie trwało tym razem dobre trzy minuty. Wreszcie dziadek lekko potrząsnął głową.