– Czy wiadomo, ile osób tam jest? – spytałem.

Heekin potrząsnął głową.

– Przynajmniej kilkanaście, w tym kilkoro dzieci. Ten tajniak nie dopuszcza nas do rozmowy z nikim z uwięzionych i nie odpowiada na nasze pytania. Większość sąsiadów też nie chce nas tam widzieć.

– Jak on się nazywa? – spytałem, robiąc notatki na własny użytek. Nie mogłem uwierzyć, że zaraz będę uczestniczyć w negocjacjach o uwolnienie zakładników. Nie widziałem w tym sensu, dopóki nie usłyszałem odpowiedzi na moje ostatnie pytanie. Wtedy wszystko stało się jasne.

– Nazywa się Dennis Coulter. Podniosłem głowę, zaskoczony.

– Znam jednego Coultera. Prowadziliśmy razem śledztwo. W sprawie o morderstwo. I chodziliśmy razem na kraby do Obryckiego.

– Wiemy – powiedział agent Heekin. – Prosił o ciebie.

Rozdział 6

Wywiadowca Coulter prosił o mnie. Do diabła, o co chodziło w tym wszystkim? Nie wiedziałem, że jesteśmy serdecznymi kumplami. Bo nie byliśmy. Byliśmy kolegami z pracy, tylko tyle. Więc czemu tak mu zależało na rozmowie ze mną?

Jakiś czas temu prowadziłem z nim śledztwo w sprawie handlarzy narkotyków, którzy starali się zorganizować i opanować dilerkę od stolicy po Baltimore, nie pomijając żadnej dziury pomiędzy. Przekonałem się, że Coulter to twardy egoistyczny sukinkot, ale świetny policjant. Pamiętałem, że był wielkim fanem Eubiego Blake’a, znanego jazzmana, i że Blake też pochodził z Baltimore.

Dom Coultera stał przy Ailsa Avenue w Lauraville, północno – wschodniej części Baltimore. Zbudowano go w stylu kolonialnym i pokryto szarą szalówką. Coulter i zakładnicy tkwili gdzieś w środku. Żaluzje były szczelnie zasunięte i nikt nie wiedział, co się dzieje za frontowymi drzwiami. Trzy kamienne stopnie prowadziły na werandę. Stały na niej bujany fotel i drewniana, również bujana kanapa. Dom pomalowano niedawno, co sugerowało, że Coulter nie spodziewał się poważnych kłopotów. Więc co się wydarzyło?

Funkcjonariusze policji baltimorskiej, w tym SWAT, oddział antyterrorystyczny, otoczyli dom. Mieli gotową do strzału broń, kilku celowało w okna i drzwi wejściowe. Dwa śmigłowce policyjne Foxtrot również były w gotowości.

Nie wyglądało to dobrze.

Pierwszy krok był dla mnie oczywisty.

– Co pan na to, żebyśmy najpierw opuścili pukawki? – spytałem dowodzącego akcją miejscowego policjanta. – Do nikogo nie strzelał, prawda?

Dowódca i szef oddziału SWAT przeprowadzili minikonferencję, po której lufy broni wycelowanej w oblężony dom przynajmniej te, które widziałem, zostały skierowane w ziemię. Jeden z foxtrotów nadal krążył nad naszymi głowami.

Znów zwróciłem się do dowódcy. Chciałem go mieć po swojej stronie. – Dziękuję panu, poruczniku. Rozmawiał pan z nim? Wskazał człowieka skulonego za radiowozem.

– Wywiadowca Fescoe miał ten zaszczyt. Rozmawiał z Coulterem jakąś godzinę.

Zdobyłem się na gest przyjaźni. Podszedłem do wywiadowcy Fescoe i przedstawiłem się.

– Mikę Fescoe – powiedział, ale nie uradował się na mój widok. – Słyszeliśmy, że przyjeżdżasz. Dajemy sobie tu radę.

– To nie był mój pomysł, żeby się wam narzucać – wyjaśniłem. – Dopiero co zwolniłem się z oddziału stołecznego. Nie chcę nikomu wchodzić w paradę.

– Więc nie wchodź – burknął Fescoe. Był szczupłym, żylastym mężczyzną… Wyglądał jak były baseballista. Kipiał energią.

Potarłem podbródek.

– Kojarzysz, czemu prosił akurat o mnie? Nie znam specjalnie gościa.

Fescoe uciekł wzrokiem w kierunku domu.

– Mówi, że wydział wewnętrzny go wrobił. Nie ufa nikomu od nas. Wie, że niedawno przeszedłeś do FBI.

– Powiecie mu, że już jestem? I dodajcie, że chwilowo zapoznaję się z sytuacją. Chcę się zorientować, w jakim jest nastroju, zanim z nim pogadam.

Fescoe skinął głową i zadzwonił do domu. Telefon zabrzęczał kilka razy, zanim podniesiono słuchawkę.

– Dennis, właśnie przyjechał agent Cross. Zapoznaje się z sytuacją – oświadczył Fescoe.

– Aha, już wam wierzę. Dajcie mu komórkę. Nie zmuszajcie mnie, żebym zaczął strzelać. Jestem na progu załamania nerwowego. Natychmiast muszę z nim porozmawiać!

Kiedy Fescoe wręczył mi komórkę, powiedziałem:

– Dennis, tu Alex Cross. Jestem na miejscu. Chciałem najpierw zapoznać się z sytuacją.

– To naprawdę ty, Alex? – W głosie Coultera brzmiało zaskoczenie.

– Tak, ja. Nie znam zbyt wielu szczegółów. Poza tym, że podobno wrobił cię wydział wewnętrzny.

– Żadne „podobno”. Wrobiono mnie, i już. Mogę ci też powiedzieć, dlaczego mnie wrobiono. Lepiej, jak sam zapoznam cię z sytuacją. Dowiesz się co i jak. Wszystkiego.

– W porządku. Na razie trzymam twoją stronę. Znam ciebie, Dennis, a nie znam wydziału wewnętrznego z Baltimore…

– Masz mnie wysłuchać – przerwał mi. – Nie gadaj jak nakręcony, tylko słuchaj.

– W porządku – powiedziałem. – Słucham.

Usiadłem na jezdni za radiowozem i przygotowałem się do wysłuchania uzbrojonego człowieka, który podobno trzymał w charakterze zakładników kilkunastu najbliższych krewnych.

Jezu, znów mam robotę, i to od razu przez duże „r” pomyślałem.

– Oni chcą mnie zabić – zaczął Dennis Coulter. – Policja baltimorska chce mnie zdmuchnąć.

Rozdział 7

PUFF!

Podskoczyłem. Ktoś otworzył puszkę z jakimś napojem i stuknął mnie nią w ramię.

Uniosłem wzrok i zobaczyłem samego Neda Mahoneya, szefa j HRT w Quantico. Podał mi niskocukrową bezkofeinową coca – colę. Miałem z nim zajęcia. Znał się na swojej robocie – w każdym razie teoretycznie.

– Witam w moim prywatnym piekle – powiedziałem. A tak przy okazji, co ja tu robię?

Mahoney puścił do mnie oko i usiadł obok.

– Jesteś materiałem na gwiazdę, a może już gwiazdą. Znasz się na rzeczy. Rozwiąż mu język. Niech gada – dodał. Słyszeliśmy, że jesteś w tym naprawdę dobry.

– Ale co ty tu robisz? – spytałem.

– A jak myślisz? Przyglądam się, oceniam twoją technikę. Jesteś pieszczoszkiem dyrektora, zgadza się? Uważa, że masz dar.

Pociągnąłem łyk coli i przycisnąłem do czoła zimną puszkę. Jak na pieprzonego nowego zaczynałem w FBI odjazdowo.

Znów zadzwoniłem do Coultera.

– Dennis, kto chce cię zabić? – spytałem. – Powiedz mi wszystko, co możesz, na temat tego, co się tu dzieje. Poza tym muszę zapytać o twoją rodzinę. Nikomu nic się nie stało?

– Hej! Nie marnujmy czasu na te wszystkie pierdoły, którymi częstujecie ludzi podczas negocjacji – zjeżył się Coulter. – Mnie czeka egzekucja. Oto, co się tu dzieje. Nie daj się zrobić w konia, chłopie. Rozejrzyj się. Egzekucja.

Nie widziałem Coultera, ale pamiętałem, jak wygląda. Niecałe pięć stóp i osiem cali wzrostu, kozia bródka, na bieżąco z modą. Twardziel z niewyparzoną gębą, ale w gruncie rzeczy zakompleksiony jak wszyscy niscy mężczyźni. Kiedy przedstawił mi swoją wersję wcześniejszych wydarzeń, na chwilę zgłupiałem. Według Coultera tajniacy z policji w Baltimore brali wielkie łapówki od handlarzy narkotyków. Nie wiedział, ilu tajniaków było w to zamieszanych, ale na pewno sporo. Nagłośnił sprawę. Ani się obejrzał, a gliniarze otoczyli jego dom.

Siebie również nie oszczędzał. Przyznał się, że sam też brał łapówki. Ktoś doniósł na niego do wewnętrznego. Jeden z jego partnerów.

– Czemu? – spytałem. To go rozbawiło.

– Bo zrobiłem się chciwy – wyznał z rozbrajającą szczerością. – Chciałem więcej. Wydawało mi się, że trzymam moich partnerów za jaja. Oni jednak mieli inne zdanie.

– Co na nich miałeś?

– Powiedziałem im, że wpadły mi w ręce kopie ich rozliczeń z dilerami, i wiem, kto ile dostał. Kopie rozliczeń z kilku lat.

To wiele wyjaśniało.

– A masz te kopie? – zapytałem.

Coulter się zawahał. Czemu? Przecież miał prostą odpowiedź: mam albo nie mam.

– Może mam – wystękał w końcu. – Oni są przekonani, że mam. Więc teraz są gotowi mnie uziemić. Przyjechali to zrobić… Postarają się, żebym nie wyszedł żywy z tego domu.

Słuchałem tego, co mówi, ale równocześnie usiłowałem wyłowić inne głosy czy dźwięki dobiegające z domu. Na próżno. Zastanawiałem się, czy jest tam jeszcze ktoś żywy. Co Coulter im zrobił? Jak bardzo jest zdesperowany?

Spojrzałem na Neda Mahoneya i wzruszyłem ramionami. Nie byłem pewien, czy Coulter to skruszony łapówkarz, czy tylko glina, któremu kompletnie odbiło. Mahoney też miał wątpliwości wypisane na twarzy. Wątpliwości i minę: „Nie pytaj mnie”. Musiałem udać się do kogoś innego po wskazówki.

– Więc co teraz robimy? – spytałem Coultera.

Parsknął śmiechem.

– Miałem nadzieję, że tobie coś wpadnie do głowy. Podobno jesteś gwiazdą, no nie? Zewsząd ta sama śpiewka.

Rozdział 8

W ciągu następnych kilku godzin kryzysowa sytuacja w Baltimore nie zmieniła się, a jeśli już, to na gorsze. Nie dało się zamknąć sąsiadów Coulterów w domach. Wylegli na werandy i gapili się na nas spragnieni sensacji. Po jakimś czasie policja zaczęła ich ewakuować. Szło to opornie, bo z Coulterami przyjaźniło się wielu ludzi. W pobliskiej podstawówce zorganizowano tymczasową bazę. To przypomniało wszystkim, że Coulter więzi prawdopodobnie również dzieci. Swoich krewnych. Rany boskie!

Rozejrzałem się i pokręciłem z niechęcią głową, widząc całą tę masę policjantów, w tym antyterrorystów i ludzi z HRT. Rój gapiów wybałuszał oczy i pchał się na barierki. Niektórzy życzyli gliniarzom kulki, w ich mniemaniu dobry glina to martwy glina.

Wstałem i jakby nigdy nic podszedłem do funkcjonariuszy czekających za karetką pogotowia. Nikt nie musiał mi uświadamiać, że nie są zachwyceni obecnością federalnych. Kiedy pracowałem w oddziale stołecznym, też nie kłaniałem się im w pas, gdy wsadzali nos w moje sprawy. Zagadnąłem kapitana Stocktona Jamesa Sheehana, z którym już zamieniłem kilka słów zaraz po przybyciu.

– Jak myślisz, co z tego wyniknie?

– Pierwsze pytanie brzmi: czy Coulter zgodzi się kogoś wypuścić – mruknął Sheehan. Pokręciłem głową.

– Nawet nie chce mówić o swojej rodzinie. Kiedy go spytałem, czy ktoś z jego krewnych jest w domu, nie potwierdził ani nie zaprzeczył.