LuAnn, spazmatycznie wciągając w płuca wielkie hausty powietrza, zatoczyła się jak pijana, zerwała pętlę z szyi i poszukała wzrokiem Jacksona.
Ten, trzymając się za kontuzjowane plecy, usiłował wstać. LuAnn rzuciła się na niego z nieludzkim wrzaskiem, przygniotła do podłogi i siadając na nim okrakiem, chwyciła za gardło. Teraz on zaczął sinieć. Spojrzał w jej przekrwione oczy i już wiedział, że nie ma takiej siły, która oderwałaby jej dłonie od jego szyi. Macał rozpaczliwie rękami po podłodze, a ona wyciskała z niego życie. Zaczynał tracić przytomność. Oczy uciekały mu w głąb czaszki, krtań trzeszczała pod coraz silniejszym naporem. Natrafił palcami na odłamek stłuczonego lustra. Dźgnął nim na oślep, trafiając ją w ramię. Nie poluzowała uścisku. Dźgnął jeszcze raz, i jeszcze. Bez efektu. Nie czuła bólu; nie puściła.
W geście rozpaczy sięgnął pod jej pachę i ostatkiem sił ucisnął tam pewien punkt. LuAnn momentalnie straciła władzę w rękach. Zepchnął ją z siebie, podźwignął się z podłogi i zasysając z zachłannym rzężeniem powietrze, rzucił się do ucieczki.
LuAnn patrzyła ze zgrozą, jak w przelocie chwyta za oparcie krzesła, na którym siedzi Lisa, i wlecze je za sobą do okna. Zerwała się i skoczyła za nimi. Niedoczekanie! Dopadła do nich i chwyciła Lisę za nogę w momencie, kiedy Jackson rzucił krzesłem w okno – to wychodzące na wyłożone cegłą patio trzydzieści stóp poniżej. Poleciała z brzękiem szyba. LuAnn z Lisa wylądowały na zasłanej odłamkami szkła podłodze.
Jackson próbował sięgnąć po pistolet, ale LuAnn była szybsza. Kopnęła go w krocze. Zajęczał i zgiął się wpół. Zerwała się z ziemi i wyprowadziła prawy podbródkowy. Jackson padł jak ścięty.
Z oddali dolatywał jęk policyjnych syren. Jackson zaklął pod nosem, wstał i trzymając się za krocze, wybiegł na korytarz.
LuAnn nie ścigała go. Zatrzasnęła i zaryglowała drzwi. Płacząc z ulgi, zerwała ostrożnie taśmę z ust Lisy i odwiązała ją od krzesła. Padły sobie w objęcia. Długo tuliła córkę, zagłębiała twarz w jej włosy, wciągała w nozdrza cudowny zapach swojego dziecka. Potem podniosła z podłogi pistolet i oddała dwa strzały przez okno.
Huk wystrzałów przerwał ożywioną dyskusję, którą Riggs i Charlie toczyli z agentami FBI u wylotu prywatnej drogi.
Riggs wrzucił bieg i z piskiem opon ruszył w kierunku posiadłości. Agenci FBI pobiegli do swojego samochodu.
Kłusujący korytarzem Jackson zatrzymał się nagle jak wryty i zajrzał do sypialni Sally Beecham. Nikogo. Zauważył leżący na podłodze pistolet i podniósł go. Usłyszał łomotanie. Wbiegł do kuchni, odryglował drzwi spiżarni i otworzył je. Ze środka, mrużąc przed światłem oczy, wytoczył się Roger Crane.
– Dzięki Bogu, Peter. Miała pistolet. Wsadziła mnie tu. Ja… ja robiłem wszystko dokładnie tak, jak mi kazałeś.
– Dziękuję ci, Rogerze. – Jackson uniósł pistolet. – Pozdrów ode mnie Alicję. – Strzelił bratu prosto w twarz. Po chwili był już za drzwiami i pędził przez trawnik w stronę lasu.
Kiedy wyskakiwali z samochodu, Riggs zobaczył uciekającego Jacksona i puścił się za nim w pościg. Charlie, pomimo osłabienia, dzielnie dotrzymywał mu kroku. Przedstawiciele prawa, którzy przybyli na miejsce w chwilę po nich, wbiegli do domu.
LuAnn czekała na nich przy schodach.
– Gdzie Matthew i Charlie?
Mężczyźni popatrzyli po sobie.
– Widziałem kogoś wbiegającego do lasu – bąknął jeden z nich.
Wypadli wszyscy przed dom i zatrzymali się. Na trawniku przed frontem, tnąc wirnikiem wiatr i deszcz, lądował helikopter z insygniami FBI na bokach. Rzucili się do maszyny; pierwsze znalazły się przy niej LuAnn i Lisa.
Tymczasem przy fontannie zatrzymało się kilka wozów policyjnych. Wysypała się z nich mała armia funkcjonariuszy.
Z helikoptera wyładował się zespół agentów FBI z George’em Mastersem na czele.
Masters spojrzał na LuAnn.
– LuAnn Tyler?
Skinęła głową. Masters spojrzał na Lisę.
– To pani córka?
– Tak – powiedziała LuAnn.
– Dzięki Bogu – Masters odetchnął i wyciągnął rękę. – George Masters, FBI. Przyleciałem do Charlottesville przesłuchać Charlesa Thomasa. Nie zastałem go w szpitalu.
– Musimy ścigać Jacksona, to znaczy, Petera Crane’a po wiedziała LuAnn. – Uciekł do lasu. Matthew i Charlie pobiegli za nim. Ja zostałam z Lisa. Nie zostawię jej bez opieki.
Masters popatrywał przez chwilę to na matkę, to na córkę, nie mogąc się nadziwić podobieństwu. Potem obejrzał się na helikopter.
– Przetransportujemy ją tą maszyną do tutejszego biura FBI w Charlottesville. Przydzielę jej ochronę z pół tuzina uzbrojonych po zęby agentów. Odpowiada? – Uśmiechnął się blado.
Popatrzyła na niego z wdzięcznością.
– Odpowiada. Dzięki za zrozumienie.
– Ja też mam dzieci, LuAnn.
Podczas gdy Masters wydawał instrukcje pilotowi, LuAnn jeszcze raz uścisnęła i pocałowała Lisę, a potem odwróciła się i pobiegła w stronę lasu. Za nią cwałowała chmara policjantów i agentów FBI. Była szybka, znała dobrze teren, wkrótce więc zostawiła ich daleko w tyle.
Riggs słyszał przed sobą tupot nóg. Charlie został trochę w tyle, ale Riggsa dobiegało wciąż jego ciężkie sapanie. W lesie panowały niemal kompletne ciemności, deszcz wciąż padał. Riggs mrugał powiekami i wytężał wzrok, żeby cokolwiek widzieć. W ręku trzymał odbezpieczony pistolet. Nagle zatrzymał się. Nie słyszał już przed sobą dźwięków, za których odgłosem się kierował. Przykucnął i rozejrzał się, zataczając szerokie łuki trzymanym oburącz pistoletem. Szmer za plecami usłyszał o ułamek sekundy za późno. Kopnięty w plecy, runął jak długi na brzuch. Szorując twarzą po trawie i ziemi, wyrżnął głową w pień drzewa. Pod wpływem uderzenia rana na ramieniu otworzyła się i znowu zaczęła krwawić. Przekręciwszy się na plecy, zobaczył nadbiegającego mężczyznę, który szykował się do wymierzenia mu następnego kopniaka. W ostatniej chwili na napastnika wpadł taranem Charlie. Obaj runęli na ziemię.
Rozwścieczony Charlie przystąpił natychmiast do okładania Jacksona pięściami. Wyładowawszy pierwszą złość, zamierzył się do zadania nokautującego ciosu. Jackson wykorzystał ten moment i uderzył go kantem dłoni w ranę na ramieniu. Charlie krzyknął i zgiął się z bólu. Jackson obiema dłońmi jednocześnie pacnął Charliego w uszy, wtłaczając w nie powietrze, które prawie przerwało bębenki. Ogłuszony i zamroczony Charlie zsunął się z Jacksona i legł na ziemi, jęcząc.
– Powinienem był poderżnąć ci w motelu gardło. – Jackson splunął na niego. Chciał już zmiażdżyć Charliemu głowę kopniakiem, ale powstrzymał go krzyk Riggsa.
– Spieprzaj stąd, bo ci łeb rozwalę!
Jackson obejrzał się i widząc mierzącego doń z pistoletu Riggsa, odstąpił od Charliego.
– Nareszcie się spotykamy, kryminalisto Riggs – rzekł szyderczo. – Może porozmawiamy o gratyfikacji finansowej, która uczyni cię bogatym? – Głos miał ochrypły i drżący po podduszeniu przez LuAnn. Trzymał się za rozdrapaną dłoń; obita przez Charliego twarz krwawiła.
– Jaki tam ze mnie kryminalista, dupku. Objęto mnie Programem Ochrony Świadków, bo jako agent FBI zeznawałem przeciwko kartelowi narkotykowemu.
Jackson podsunął się bliżej.
– Były agent FBI? No to teraz przynajmniej wiem, dlaczego nie zastrzeliłeś mnie z zimną krwią. – Pogroził Riggsowi palcem. – Zrozum jednak, że jeśli ja pójdę na dno, to pociągnę za sobą LuAnn. Powiem twoim byłym pracodawcom, że była we wszystko wciągnięta, że nawet pomagała mi to zaplanować. Odmaluję ją w tak czarnych barwach, że będzie miała szczęście, jeśli skażą ją tylko na dożywocie. Moi prawnicy już tego dopilnują. Ale nie martw się, o ile wiem, w niektórych więzieniach pensjonariusze mają teraz prawo do spędzania jednego dnia w roku sam na sam z małżonkiem.
– Zgnijesz w mamrze.
– Nie sądzę. Już widzę układ, jaki zawieram z Fedami. Zrobią wszystko, żeby to nie wyszło na jaw. Wkrótce znowu się zobaczymy. Przyznam, że już nie mogę się tego doczekać.
Kpiący ton Jacksona doprowadzał Riggsa do furii. Jeszcze bardziej frustrujący był fakt, że wszystko mogło się skończyć tak, jak mówił. Ale się tak nie skończy – poprzysiągł sobie w duchu Riggs.
– Jednego nie bierzesz pod uwagę – powiedział.
– Czegóż to?
– Że potrafię cię zabić z zimną krwią. – Riggs nacisnął spust. Brak odgłosu, który powinien był temu towarzyszyć, zmroził mu krew w żyłach. Pistolet nie wypalił; zaciął się, uderzając o drzewo. Naciskał spust raz po raz z tym samym przyprawiającym o mdłości skutkiem.
Jackson zbliżał się już ze swoim pistoletem w ręce.
Riggs odrzucił bezużyteczną broń i zaczął się cofać. I nagle zatrzymał się, nie wyczuwając pod stopą oparcia. Obejrzał się: pionowe urwisko. W dole rwący potok. Jackson uśmiechnął się i strzelił.
Pocisk zarył się w ziemię pod stopami Riggsa. Matt, balansując na krawędzi przepaści, cofnął się jeszcze o pół cala.
– Przekonamy się, jak ci idzie pływanie bez rąk. – Następny pocisk ugodził Riggsa w zdrowe ramię. Stęknął z bólu i przykucnął, przyciskając nową ranę dłonią i jednocześnie usiłując zachować równowagę. Spojrzał spode łba na triumfującego Jacksona.
– Kulka albo skok, wybieraj. Ale szybko, bo nie mam wiele czasu.
Riggs miał tylko chwilę na decyzję. Trwając w przysiadzie, wsunął powoli zranioną przed chwilą rękę w temblak – odruch całkiem naturalny w tych okolicznościach. Jackson nie docenił jego pomysłowości. A Riggs szykował się do powtórzenia fortelu, który ocalił mu życie, kiedy jako tajny agent został zdemaskowany przez handlarzy narkotyków podczas transakcji zakupu kontrolowanego. Tym razem sztuczka ta miała ocalić życie nie jemu, lecz kilku innym osobom, w tym komuś, na kim zależało mu bardziej niż na sobie: Lu Ann.
Spojrzał Jacksonowi w oczy. Miotał nim taki gniew, że nie czuł bólu w obu ramionach. Zamknął dłoń na kolbie małego pistoletu przyklejonego taśmą do wewnętrznej strony temblaka, tego samego pistoletu, który nosił kiedyś w kaburze przypiętej do łydki. Skierował go na stojącego parę kroków od niego Jacksona. Z takiej odległości nie chybiłby nawet z zamkniętymi oczami. Ale miał tylko jedno podejście.