– Na to by wyglądało. Szpanował tu wczoraj jakąś forsą. Pomyślałem sobie, że może wygrał na loterii. Jeśli tak, to ja się chyba zaraz zabiję. A niech cię, ale ta mała do ciebie podobna! – Bobby delikatnie uszczypnął Lisę w policzek. – Jak zmienisz zdanie w sprawie podzielenia się wygraną albo wyjścia za mnie, to daj mi znać, pysiaczku. Kończę o siódmej.
– Na razie, ‘Bobby.
LuAnn wyszła ze sklepu i z najbliższej budki telefonicznej zadzwoniła ponownie pod numer z karteczki. I tym razem Jackson odebrał, zanim w słuchawce przebrzmiał pierwszy sygnał. Podyktowała mu dziesięć numerów ze swojego kuponu. Słyszała, jak je skrzętnie zapisuje.
– Przedyktuj mi wszystkie jeszcze raz, powoli – poprosił. – Chyba rozumiesz, że nie możemy teraz popełnić najmniejszego błędu.
Podyktowała mu numery jeszcze raz, a potem on przeczytał jej, co zapisał.
– Dobrze – orzekł. – Bardzo dobrze. Najgorsze za nami. Teraz wsiadaj do pociągu. Przebrniesz jeszcze przez konferencję prasową i świat staje przed tobą otworem.
– To ja już jadę na stację.
– Z Penn Station ktoś cię odbierze i zawiezie do hotelu.
– Myślałam, że mam jechać do Nowego Jorku.
– Penn Station to nazwa stacji kolejowej w Nowym Jorku – wyjaśnił ze zniecierpliwieniem Jackson. – Osoba, która będzie tam na was czekała, sama rozpozna ciebie i Lisę. – Urwał. – Zakładam, że zabierasz ze sobą córeczkę.
– Bez niej nigdzie się nie ruszę!
– Źle mnie zrozumiałaś, LuAnn, oczywiście, że możesz ją zabrać. Mam jednak nadzieję, że w swoich planach podróży nie uwzględniasz Duane’a?
LuAnn przełknęła z trudem ślinę na wspomnienie Duane’a w zakrwawionej koszuli staczającego się z kanapy i nieruchomiejącego na podłodze.
– Duane nie jedzie – mruknęła.
– Wspaniale – powiedział Jackson. – No to szerokiej drogi.
Do stacji kolejowej w Atlancie LuAnn z Lisa dojechały autobusem. Po rozmowie telefonicznej z Jacksonem LuAnn kupiła jeszcze dla siebie i Lisy trochę podstawowych drobiazgów, które miała teraz w przewieszonej przez ramię torbie. Podartą bluzkę zastąpiła nowa, kowbojski kapelusz i okulary słoneczne osłaniały twarz. W dworcowej toalecie dokładnie oczyściła sobie i opatrzyła rozcięcie na policzku. Już tak nie piekło. Podeszła do kasy, żeby kupić bilet na pociąg do Nowego Jorku. I tu popełniła poważny błąd.
– Nazwisko, proszę – rzuciła kasjerka.
– LuAnn Tyler – odpowiedziała automatycznie, zajęta uspokajaniem kapryszącej Lisy. I natychmiast ugryzła się w język. Spojrzała spłoszona na kasjerkę, która zdążyła już wprowadzić jej dane do komputera. Za późno, żeby sprostować. Kobieta mogłaby nabrać podejrzeń. Odetchnęła głęboko. Pozostawało modlić się do Boga, żeby to potknięcie nie przysporzyło jej w przyszłości kłopotów. Ponieważ podróżowała z dzieckiem, kasjerka poleciła jej miejsce w luksusowym wagonie sypialnym.
– W składzie jest tylko jeden taki. Prywatny natrysk i w ogóle wszelkie wygody – oznajmiła.
LuAnn skwapliwie przyjęła propozycję i wyciągnęła plik banknotów spod wyściółki nosidełka Lisy. Kilkoma zapłaciła za drukujący się bilet, resztę wepchnęła do kieszeni. Obserwująca ją kasjerka uniosła wymownie brew.
LuAnn przechwyciła spojrzenie kobiety.
– Moje pieniądze na czarną godzinę – wyjaśniła czym prędzej z szerokim uśmiechem. – Doszłam do wniosku, że nie ma sensu na nią czekać. Jedziemy do Nowego Jorku zobaczyć trochę świata.
– Życzę dobrej zabawy – rzekła kobieta – ale ostrożnie. Tam lepiej nie nosić przy sobie dużych sum w gotówce. Przed paroma laty przekonaliśmy się o tym z mężem na własnej skórze. Okradziono nas pięć minut po wyjściu z pociągu. Musiałam dzwonić do matki, żeby przysłała nam pieniądze na powrót.
– Dzięki za radę, będę uważała.
Kasjerka spojrzała za plecy LuAnn.
– A gdzie pani bagaż?
– Och, nie lubię podróżować objuczona. Zresztą mamy tam rodzinę. Jeszcze raz dziękuję. – LuAnn odwróciła się od kasy i ruszyła w kierunku peronów.
Kobieta odprowadziła ją wzrokiem i aż podskoczyła z przerażenia, kiedy, spojrzawszy znowu na wprost, zobaczyła mężczyznę w czarnej skórzanej kurtce, który wyrósł jak spod ziemi przed okienkiem kasowym. Mężczyzna położył ręce na ladzie.
– Bilet do Nowego Jorku w jedną stronę poproszę – powiedział grzecznie Anthony Romanello, zerkając w kierunku, w którym oddaliła się LuAnn.
Obserwował ją przez szybę wystawową, kiedy wypełniała w sklepie kupon loteryjny. Potem widział, jak dzwoni gdzieś z budki telefonicznej, nie zaryzykował jednak i nie podszedł na tyle blisko, by słyszeć rozmowę. Fakt, że udawała się teraz w podróż do Nowego Jorku, rozpalił jego ciekawość. Miał wiele powodów, by jak najszybciej wynieść się z tych stron. Teraz doszedł jeszcze jeden, bo chociaż jego misja dobiegła już końca, postanowił ustalić, co kombinuje LuAnn Tyler i dlaczego jedzie do Nowego Jorku. Zresztą tak się składało, że tam mieszkał i było mu po drodze. Być może uciekała od trupów w przyczepie. Ale jemu coś mówiło, że jest w tym coś więcej. O wiele więcej. Odebrał bilet i skierował się do wyjścia na perony.
LuAnn odsunęła się daleko od torów, kiedy nieco opóźniony pociąg wtaczał się z łomotem na stację. Z pomocą konduktora znalazła swój przedział w luksusowym wagonie sypialnym. Na jego wyposażenie składały się piętrowe łóżko, fotel, umywalka, toaleta i natrysk. Pora była późna i za jej zgodą steward sprawnie posłał łóżko. Zamknąwszy za nim drzwi, LuAnn usiadła w fotelu, by nakarmić Lisę z butelki. Pół godziny później pociąg ruszył. Przyśpieszał szybko i wkrótce za szybami dwóch wielkich okien widokowych przesuwał się już wiejski krajobraz. LuAnn skończyła karmić Lisę i przygarnęła małą do piersi, żeby się jej odbiło. Następnie przewinęła córeczkę i zaczęła się z nią bawić. Po godzinie Lisa zmęczyła się i matka ułożyła ją w nosidełku.
Sama usiadła wygodnie w fotelu i spróbowała się odprężyć. Pierwszy raz w życiu jechała pociągiem. Wrażenie płynnego ruchu i rytmiczny stukot kół na nią też działały usypiająco. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio zmrużyła oczy. Zaczęła odpływać. Ocknęła się raptownie kilka godzin później. W jej odczuciu dochodziła już północ. Uświadomiła sobie, że przez cały dzień nie miała nic w ustach. Tyle się działo, że nie miała kiedy o tym pomyśleć. Wystawiła głowę na korytarz, przywołała stewarda i spytała go, czy w pociągu można coś zjeść. Mężczyzna popatrzył na nią z lekkim zdziwieniem i zerknął znacząco na zegarek.
– Ostatni dzwonek na kolację był kilka godzin temu, proszę pani. Wagon restauracyjny jest już nieczynny.
– Ojej – jęknęła LuAnn. Nie pierwszy raz pójdzie spać głodna. Przynajmniej Lisa jest nakarmiona.
Jednak mężczyzna, spojrzawszy przez uchylone drzwi na śpiącą Lisę, a potem na zmęczoną twarz LuAnn, uśmiechnął się wyrozumiale i powiedział, żeby chwilkę zaczekała. Wrócił po dwudziestu minutach z pełną tacą i rozstawił nawet przyniesione dania, wykorzystując dolne łóżko jako zaimprowizowany stół.
LuAnn nagrodziła go sutym napiwkiem. Kiedy wyszedł, rzuciła się zachłannie na posiłek. Zaspokoiwszy głód, wytarła ręce serwetką, sięgnęła ostrożnie do kieszeni i wyciągnęła kupon loteryjny. Obejrzała się na Lisę. Mała poruszała przez sen rączkami, na jej buzi igrał uśmiech. Pewnie śniło jej się coś miłego.
Na twarzy LuAnn odmalowała się czułość. Pochyliła się i szepnęła jej cicho do uszka:
– Teraz mamusia będzie mogła o ciebie zadbać, jak należy, słoneczko, najwyższy na to czas. Ten pan mówi, że będziemy mogły pojechać, dokąd chcemy, robić, co chcemy. – Pogładziła Lisę po bródce i musnęła grzbietem dłoni policzek małej. – Dokąd chcesz pojechać, laleczko? Tylko powiedz, a sprawa będzie załatwiona. Nieźle to brzmi, prawda?
Zamknęła drzwi na zatrzask, przeniosła nosidełko z Lisa na łóżko i umocowała je pasami bezpieczeństwa. Potem położyła się obok. Zapatrzona w ciemność przesuwającą się za oknem mknącego do Nowego Jorku pociągu, zachodziła w głowę, co też z tego wszystkiego wyniknie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Pociąg miał spóźnienie i dochodziła już trzecia trzydzieści po południu, kiedy LuAnn z Lisa stanęły wreszcie na peronie tętniącej życiem Penn Station. LuAnn nie widziała jeszcze tylu ludzi naraz w jednym miejscu. Rozglądała się bezradnie, oszołomiona gwarem, przewalającymi się tłumami podróżnych i mrowiem lawirujących wśród tej ciżby wózków bagażowych. Przypomniało jej się ostrzeżenie kasjerki z Atlanty i mocniej ścisnęła uszy nosidełka z Lisa. Ręka wciąż ją bolała, ale mimo to potrafiłaby chyba znokautować nią każdego, kto by czegoś próbował. Spojrzała na Lisę. Mała, widząc wokół tyle interesujących rzeczy, nieomal wyskoczyła z nosidełka. LuAnn ruszyła niepewnie przed siebie. Nie miała pojęcia, jak się wydostać z tego ula. Dostrzegła tablicę z napisem Madison Square Garden. Kilka lat temu oglądała w telewizji transmitowaną stamtąd walkę bokserską. Jackson powiedział, że ktoś będzie tu na nią czekał, ale nie bardzo sobie wyobrażała, jak ta osoba zdołają odszukać w całym tym tumulcie.
Drgnęła, potrącona lekko przez jakiegoś mężczyznę. Spojrzała na niego. Miał ciemnobrązowe oczy, srebrzysty wąs pod szerokim, spłaszczonym nosem, i był po pięćdziesiątce. Wydało jej się, że to ten sam człowiek, którego widziała przed paroma laty w ringu Madison Square Garden. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że jest na to o wiele za stary. Ale jego szerokie ramiona, przylegające do głowy uszy i zdeformowana twarz zdradzały mimo wszystko byłego boksera.
– Panna Tyler? – spytał cicho, ale wyraźnie. – Pan Jackson mnie po panią przysłał.
LuAnn kiwnęła głową i wyciągnęła rękę.
– Proszę mi mówić LuAnn. A pan jak się nazywa?
Mężczyzna zmieszał się.
– To naprawdę nieważne. Proszę za mną, mam tu samochód. – Zrobił w tył zwrot i zaczął się oddalać.
– Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia! – zawołała za nim LuAnn, nie ruszając z miejsca.
Mężczyzna zawrócił. Wyglądał na lekko zirytowanego, ale gdzieś w kącikach jego ust LuAnn dostrzegła coś na kształt rodzącego się uśmiechu.