Rozdział 40
Nowogród. Powiedzieć, że jest to coś nieprawdopodobnego to mało. Już sam pomysł stworzenia takiego miejsca wydawałby się nieprawdopodobny. Nowogród był szczytem fantazji, iluzją doskonalszą od rzeczywistości, namacalną i pod każdym względem realną fantasmagorią. Usytuowano go na rozległym terenie wydartym nieprzebytym lasom rozciągającym się wzdłuż rzeki Wołchow. Od momentu, kiedy Bourne wyszedł z wydrążonego pod korytem rzeki tunelu, pilnowanego przez strażników i niezliczone kamery, znajdował się niemal bez przerwy w stanie szoku, zachowując jednocześnie zdolność chodzenia, obserwowania i myślenia.
Strefa amerykańska, przypuszczalnie tak samo jak wszystkie inne, była podzielona na wiele wyraźnie od siebie odseparowanych części, zajmujących od dwóch do pięciu akrów powierzchni każda. Jeden z fragmentów, usytuowany nad brzegiem rzeki, przypominał do złudzenia miasteczko w stanie Maine; inny, w głębi lądu, osadę gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych; jeszcze inny – zatłoczoną ulicę dużego miasta. Każdy fragment był całkowicie autentyczny, ze starannie odtworzonym ruchem pojazdów, patrolami policji, strojami, sklepami, kawiarniami, stacjami benzynowymi i makietami budynków. Niektóre z nich wznosiły się na dwa piętra w górę i były wykonane z elementów pochodzących z amerykańskich wytwórni. Równie ważny jak wygląd był język – obfitujący w idiomatyczne wyrażenia i w zależności od miejsca zabarwiony wpływami odpowiednich dialektów. Podczas swojej wędrówki Jason miał wrażenie, że przemierza wzdłuż i wszerz całe Stany; słyszał wokół siebie akcent Nowej Anglii, by już za chwilę znaleźć się na Środkowym Zachodzie, z jego charakterystyczną nazalizacją głosek, a zaraz potem zanurzyć się w rwącym strumieniu języka wielkich miast Wschodniego Wybrzeża. To było rzeczywiście nieprawdopodobne. Człowiek nie mógł w to uwierzyć, a jednocześnie musiał, co napełniało go podejrzeniami wobec samej rzeczywistości.
Podczas lotu otrzymał nieco podstawowych informacji od absolwenta Nowogrodu, którego Krupkin ściągnął na łeb na szyję z jego moskiewskiego mieszkania. Był to niski, łysiejący mężczyzna, chętny do współpracy i na swój sposób także zupełnie nieprawdopodobny. Gdyby jeszcze niedawno ktoś powiedział Bourne'owi, że uzyska informacje o najpilniej strzeżonych tajemnicach radzieckiego wywiadu od rosyjskiego agenta, mówiącego po angielsku z wyraźnym południowym akcentem, uznałby taką przepowiednię za całkowitą niedorzeczność.
– Cholera, ale mi brakuje tych przyjęć pod gołym niebem, a szczególnie żeberek z rusztu! Wie pan, kto je najlepiej przyrządzał? Pewien czarnuch, którego uważałem za mojego najlepszego przyjaciela, dopóki na mnie nie doniósł. Wyobraża pan sobie? Myślałem, że należy do radykałów, a tym czasem okazało się, że pracuje dla FBI. Prawnik, niech go gęś kopnie… Wymienili mnie w biurze Aeroflotu w Nowym Jorku. Nadal do siebie pisujemy.
– Zabawy dorosłych… – mruknął Bourne.
– Zabawy…? Tak, był nawet niezłym trenerem.
– Jak to?
– Po prostu. Prowadził małą drużynę z East Point. To tuż koło Atlanty. Nieprawdopodobne.
– Czy możemy skoncentrować się na Nowogrodzie?
– Jasne. Dymitr chyba powiedział panu, że jestem już właściwie na emeryturze, ale dorabiam sobie pięć razy w miesiącu jako instruktor.
– Powiedział, ale nie zrozumiałem, co ma na myśli.
– Wytłumaczę panu.
Dziwny Rosjanin mówił jak stary konfederat, ale dawał wyczerpujące wyjaśnienia.
Ludzie przebywający w każdej części Nowogrodu byli podzieleni na trzy kategorie: instruktorów, kandydatów i obsługę. Do tej ostatniej zaliczał się personel KGB, strażnicy i pracownicy techniczni. Fukcjonowanie ośrodka opierało się na bardzo prostych zasadach: kierownictwo codziennie ustalało plan szkolenia, osobno dla każdej części, a instruktorzy, zarówno pełnoetatowi, jak i zatrudnieni w niepełnym wymiarze godzin emeryci, prowadzili indywidualne i grupowe zajęcia, posługując się wyłącznie językiem i dialektem obowiązującym w danej części ośrodka. Porozumiewanie się po rosyjsku było surowo zabronione; instruktorzy często sprawdzali, czy kandydaci pamiętają o tym zakazie, wywrzaskując niespodziewanie rozkazy i obelgi w ojczystym języku. Żaden ze szkolonych mężczyzn nie miał prawa zareagować.
– Co pan rozumie przez plan szkolenia? – zapytał Bourne.
– Różne sytuacje, przyjacielu. Wszystko, co tylko może ci przyjść do głowy. Obiad w restauracji, zakupy w sklepie, tankowanie samochodu… Jaką benzynę wybrać, czy zwykłą, czy bezołowiową, jak o nią poprosić – jednym słowem wszystko, o czym my tutaj nie mamy najmniejszego pojęcia. Ma się rozumieć, od czasu do czasu aplikujemy kandydatom różne niespodzianki, żeby sprawdzić, jak zareagują – na przykład wypadek samochodowy, a co za
tym idzie, konieczność składania zeznań policji i wypełniania formularzy ubezpieczeniowych. Zbyt duża ignorancja może wzbudzić podejrzenia.
Szczegóły. Pozornie nieistotne szczegóły. One są najważniejsze. Na przykład boczne drzwi magazynu broni w Kubince.
– Co jeszcze?
– Cała masa drobiazgów, pozornie nieważnych, które jednak mogą za decydować o wszystkim. Na przykład, co robić, jeśli jakiś opryszek zaczepi cię nocą w ciemnej uliczce? Proszę pamiętać, że wszyscy nasi agenci przechodzą także kurs samoobrony, ale nie zawsze jest wskazane, żeby korzystali ze swoich umiejętności. Trzeba nie tylko wiedzieć, co można, ale także, gdzie i kiedy. A najważniejsza jest dyskrecja… W każdym razie ja tak uważam.
Osobiście zawsze byłem zwolennikiem stawiania kandydatów wobec możliwie wielu niespodziewanych, wymagających szybkiego myślenia sytuacji. Instruktorzy mogą je aranżować według własnego uznania, pod warunkiem jednak, żeby mieściły się w ustalonym schemacie szkolenia z zakresu penetracji środowiskowej.
– Co to znaczy?
– Zawsze staraj się czegoś nauczyć, ale nigdy nie daj tego po sobie poznać. Na przykład moim ulubionym zagraniem było zagadywanie naszych kandydatów w jakimś barze, umownie usytuowanym w pobliżu ważnych instalacji wojskowych. Udawałem zrzędliwego cywilnego pracownika albo rozżalonego na cały świat dostawcę jakichś podzespołów – w każdym razie kogoś, kto dysponuje dostępem do ważnych informacji – i zaczynałem paplać o różnych sprawach, w tym także o tych otoczonych ścisłą tajemnicą.
– Pozwoli pan, że zadam z ciekawości jedno pytanie? – przerwał mu Bourne. – Jak w takiej sytuacji powinni się zachować kandydaci?
– Słuchać uważnie i zapamiętać każdy istotny fakt, cały czas udając, że ich to w najmniejszym stopniu nie obchodzi i rzucając od czasu do czasu uwagi w rodzaju… – W tym momencie absolwent Nowogrodu, który sprawiał wrażenie mieszkańca nizin Południa, zaczął mówić jak rodowity góral. – "Kogo, psiamać, obchodzi takie pieprzenie?". Albo: "Czy ktoś tu, kurwa, kuma, o co biega temu gościowi?. Lub: "W ogóle nie kapuję, o czym pieprzysz, zasrańcu".
– A potem?
– Potem wzywałem po kolei wszystkich moich ludzi i kazałem im powtórzyć to, co miało sens w mojej paplaninie.
– A jak ma się rzecz z przekazywaniem informacji? Czy tego również się tutaj uczycie?
Instruktor spojrzał Bourne'owi prosto w oczy i przez dłuższą chwilę siedział w milczeniu.
– Przykro mi, że zadał pan to pytanie – powiedział wreszcie. – Będę musiał o tym zameldować.
– Nikt mi nie kazał, po prostu byłem ciekaw. Proszę o tym zapomnieć.
– Niestety, nie mogę, a nawet gdybym mógł, też bym tego nie zrobił.
– Ufa pan Krupkinowi?
– Oczywiście. To fenomen, człowiek wielojęzyczny, a jednocześnie od dany sprawie bohaterski funkcjonariusz KGB.
Tak ci się tylko wydaje, pomyślał Jason, ale na głos powiedział coś innego.
– W takim razie, proszę jemu o tym zameldować. On sam panu powie, że to była tylko ciekawość. Nie mam żadnych zobowiązań wobec mojego rządu. Wręcz przeciwnie – to rząd jest coś winien mnie.
– W porządku… A skoro już o panu mowa: co prawda z polecenia Dymitra zorganizowałem panu przyjazd do Nowogrodu, ale proszę mi nie mówić, czego pan tam szuka. Ta sprawa mnie nie interesuje. Podobnie jak pana nie powinna interesować ta, o którą pan pytał.
– Rozumiem. Ustalił pan wszystkie szczegóły?
– W sposób, który panu wkrótce przedstawię, skontaktuje się pan z młodym instruktorem, który używa imienia Beniamin. Najpierw jednak powiem panu kilka słów o nim, żeby zrozumiał pan jego nastawienie. Jego rodzice byli oboje oficerami KGB, pracującymi od niemal dwudziestu lat w naszym konsulacie w Los Angeles. Beniamin wychowywał się i kształcił w Ameryce, aż do chwili, gdy on i jego ojciec zostali pośpiesznie ściągnięci do Moskwy. To było cztery lata temu.
– Tylko on i ojciec?
– Tak. Matka została schwytana przez FBI w bazie morskiej w San Diego. Do końca wyroku zostały jej jeszcze trzy lata. Nie objęły jej ani amnestie, ani wymiana szpiegów.
– Zaraz, chwileczkę! Z tego wynika, że to nie tylko nasza wina.
– Wcale nie twierdzę, że wasza, po prostu relacjonuję fakty.
– Rozumiem. A więc mam się skontaktować z Beniaminem.
– Tylko on jeden wie, kim pan jest – będzie pan używał imienia Arehie – i zapewni panu możliwość swobodnego podróżowania między poszczególnymi częściami ośrodka.
– Dostanę przepustkę?
– On wszystko panu wyjaśni. Będzie pana także pilnował, nie odstąpi ani na krok. Szczerze mówiąc, wie więcej niż ja, bo rozmawiał o panu z Krupkinem… Życzę pomyślnych łowów, jeżeli wybiera się pan na polowanie. Tylko proszę przez pomyłkę nie sprzątnąć nam jakiegoś Indianina. Nie mamy ich zbyt wielu.
Podążając za drogowskazami – wszystkie były po angielsku – Bourne dotarł do miasta Rockledge w stanie Floryda, piętnaście mil na południowy zachód od przylądka Canaveral. Miał się spotkać z Beniaminem w kafeterii miejscowego domu towarowego Woolwortha; kazano mu szukać dwudziestokilkuletniego mężczyzny w czerwonej kraciastej koszuli. Na stołku obok miała leżeć baseballowa czapeczka z napisem "Budweiser". Było pięć minut po umówionej godzinie; dochodziła trzecia dwadzieścia pięć po południu.
Zobaczył go. Jasnowłosy, wychowany w Kalifornii Rosjanin siedział przy barze w głębi sali; na stołku po jego lewej stronie leżała baseballowa czapeczka. W kafeterii znajdowało się zaledwie kilka osób, które rozmawiały dość głośno, jadły coś i popijały chłodzące napoje. Jason zbliżył się do czekającego na niego mężczyzny.