Oszołomiony ilością wypitej wódki, uścisnąłem zimną jak ryba dłoń mężczyzny, wznosząc w duchu modły do Boga, byśmy nie musieli podróżować po Bułgarii w asyście oficjalnego przewodnika. Helen jednak wykazała więcej zrozumienia sytuacji i powitała go w miarę miło. Pan Ranow, który nie odezwał się dotąd słowem, od samego początku, jeszcze nim oficer oznajmił zbyt tubalnym głosem, że Helen jest Węgierką i studiuje w Stanach Zjednoczonych, okazywał jej wielką niechęć. Wyrażało się to w jego grymasie twarzy i krzywym uśmiechu.

«Madame profesor» – powiedział krótko i odwrócił się do nas plecami.

Rozpromieniony celnik uścisnął nam dłonie, a mnie klepnął mocno w ramię, jakbym był jego najlepszym kumplem, i wskazał, że mamy udać się za Ranowem.

Przed lotniskiem Ranow zatrzymał taksówkę o bardzo staroświeckim wnętrzu. Czarne fotele wypchane były zapewne jeszcze końskim włosiem. Z siedzenia obok kierowcy oświadczył nam, że zarezerwował nam pokoje w najlepszym hotelu.

«Myślę, że się wam spodoba. Poza tym mają tam pierwszorzędną restaurację. Spotkamy się w niej jutro rano przy śniadaniu. Wtedy wyjaśnicie mi przedmiot swych badań, a ja wam wszystko zorganizuję. Niewątpliwie zechcecie spotkać się z naukowcami z uniwersytetu w Sofii, jak też z ministrami. Później udamy się na krótką wycieczkę po najbardziej interesujących historyków miejscach Bułgarii».

Uśmiechnął się kwaśno. Patrzyłem na niego z coraz większym przerażeniem. Jego angielski był zbyt dobry. Mówił ową beznamiętną angielszczyzną z płyt do nauki języka w trzydzieści dni.

Poza tym jego twarz była mi w jakiś sposób znajoma. Żywiłem przekonanie, że nigdy go wcześniej nie spotkałem, choć miałem pewność, iż już go gdzieś widziałem, lecz, na Boga, nie pamiętałem gdzie. Przez cały pierwszy dzień pobytu w Sofii, po której zostaliśmy aż zanadto dobrze oprowadzani, ta myśl mnie prześladowała. Samo miasto jednak było cudowne. Stanowiło mozaikę dziewiętnastowiecznej architektury, średniowiecznego splendoru i lśniących nowością budowli socrealistycznych. W centrum Sofii odwiedziliśmy ponure mauzoleum z zabalsamowanym ciałem stalinowskiego dyktatora Georgi Dymitrowa, który zmarł pięć lat wcześniej. Przed wejściem do budynku Ranow zdjął kapelusz i przepuścił nas przodem. Dołączyliśmy do szeregu Bułgarów przesuwających się przed otwartą trumną Dymitrowa. Twarz dyktatora miała barwę wosku. Zdobił ją taki sam jak u Ranowa wąs. Pomyślałem o Stalinie, którego podobno w ubiegłym roku położono obok Lenina w takim samym sanktuarium na placu Czerwonym. Najwyraźniej ateiści również dbają o relikwie swoich świętych.

Moje przeczucia co do naszego przewodnika sprawdziły się, kiedy zapytałem go, czy mógłby skontaktować nas z Antonem Stoiczewem. Ranow skręcił się jak sprężynka.

«Pan Stoiczew jest wrogiem ludu – oświadczył poirytowanym głosem. – Dlaczego chcecie się z nim spotkać? – Zamilkł na chwilę, po czym dodał dziwnym tonem: – Oczywiście, jeśli chcecie, mogę zorganizować z nim spotkanie. Nie wykłada już na uniwersytecie. Jego przekonania religijne nie odpowiadają naszej młodzieży. Ale jest sławny i zapewne z tego względu chcecie się z nim spotkać»".

«Ranow obiecał, że spełni każde nasze życzenie – powiedziała Helen, kiedy znaleźliśmy dla siebie chwilę poza hotelem. – Dlaczego? Komu to służy?»

Popatrzyliśmy na siebie z lękiem.

«Sam chciałbym to wiedzieć».

«Musimy bardzo uważać – powiedziała cicho Helen zatroskanym głosem, a ja bałem się pocałować ją w publicznym miejscu. – Umówmy się, że przy nim będziemy rozmawiać tylko o sprawach zawodowych, a i to jak naj mniej».

«Zgoda»".

55

«Przez ostatnie lata nieustannie wspominam chwilę, kiedy po raz pierwszy ujrzałem dom Antona Stoiczewa. Zapewne wywarł na mnie tak wielkie wrażenie poprzez kontrast między wielkim miastem a zaciszem, w jakim przebywał, jak też ze względu na osobowość Stoiczewa. Sam widok bramy prowadzącej do jego domu sprawił, iż poczułem, że nasze spotkanie stanowić będzie punkt zwrotny w poszukiwaniach Rossiego.

Znacznie później, ilekroć czytałem o monasterach znajdujących się poza murami bizantyjskiego Konstantynopola, o sanktuariach niestrzeżonych potężnymi murami miasta, gdzie ludzie uciekali przed restrykcjami, jakie narzucała im wielka metropolia i sztywne nakazy kościelnych rytuałów, przypominałem sobie Stoiczewa. Pamiętałem jego ogród z rozłożystymi jabłoniami i wiśniami, dom z rozległym dziedzińcem, szum młodych liści i pomalowane na niebiesko ule, podwójne, starodawne, drewniane wrota, które oddzielały nas od gwarnego świata, ciszę i spokój po dobrowolnej ucieczce w takie ustronie.

Staliśmy przed bramą, a wzbity kołami kurz opadał wolno na samochód Ranowa. Helen pierwsza odciągnęła jeden ze starodawnych rygli w bramie. Ranow skurczył się w sobie, stał jak wmurowany w ziemię, zupełnie jakby czuł wstręt do wejścia do środka. W pierwszej chwili zahipnotyzował mnie wprost ożywczy szum liści i bzyczenie pszczół, a jednocześnie ogarnął strach. Pomyślałem, że Stoiczew również w niczym nam nie pomoże i wrócimy do domu po długiej wędrówce prowadzącej donikąd. Wyobrażałem to już sobie setki razy: nasz powrotny lot do Nowego Jorku z Sofii lub ze Stambułu – bardzo chciałem jeszcze raz zobaczyć się z Turgutem – który odbędziemy w grobowym milczeniu. A później organizowanie sobie od nowa życia, już bez Rossiego. Nieustanne pytania, gdzie tak naprawdę byłem, kłopoty z wydziałem po mojej tak długiej nieobecności, powrót do pracy na temat holenderskich kupców spokojnych, nieskomplikowanych ludzi – ale już pod kierunkiem innego, znacznie gorszego promotora, i do zamkniętych na głucho drzwi od gabinetu Rossiego. Najbardziej bałem się właśnie tych drzwi i śledztwa. «Tak więc panie… eee… Paul, o co właściwie chodzi? W dwa dni po zniknięciu promotora udał się pan w długą podróż?» Później krótka msza żałobna i kilka pytań na temat prac Rossiego, jego praw autorskich i majątku.

Powrót z Helen, którą cały czas trzymałbym za rękę, byłby wielkim pocieszeniem. Zamierzałem zapytać ją, czy mimo horroru, jaki wspólnie przeżyliśmy, zgodzi się zostać moją żoną. Ale wcześniej musiałbym zarobić trochę pieniędzy i zabrać ją do Bostonu, aby przedstawić swoim rodzicom. Pomyślałem tylko ze smutkiem, że nie będę mógł prosić o rękę Helen jej ojca. Patrzyłem, jak dziewczyna przekracza bramę.

Znaleźliśmy się ni to na podwórku, ni to w sadzie. Dom Stoiczewa stał na fundamencie z brązowoszarych kamieni połączonych wapienną zaprawą. Później dowiedziałem się, iż jest to odmiana granitu, z którego w dawnych czasach budowano w Bułgarii domy. Sam budynek wzniesiono ze złocistej, gładkiej cegły, jakby nasączonej przez długie lata słonecznym światłem. Dach pokrywała rurkowata, czerwona dachówka. Ściany domu i sam dach nadgryzł już nieco ząb czasu i budynek sprawiał wrażenie, jak gdyby sam z siebie wyrósł z ziemi, a teraz ponownie, stopniowo się w nią zapadał. Ocieniające go drzewa próbowały zasłaniać ten proces. Jedna ściana domu była goła, na drugiej znajdował się treliaż z pnączami winogron. Obok pięły się jasne kwiaty róż. Pod kratownicą stał drewniany stół i cztery proste krzesła. Wyobraziłem sobie rozkoszny, chłodny cień rzucany przez liście winorośli w najgorętsze dni lata. Za domem, w najstarszej części sadu, majaczyły dwa ule, a za nimi, zalewany słonecznym blaskiem, znajdował się wypielęgnowany ogródek. Dotarł do mnie zapach ziół i zapewne lawendy, woń trawy i smażonej cebuli. Ktoś najwyraźniej bardzo dbał o to miejsce i prawie spodziewałem się ujrzeć przybranego w mnisi habit Stoiczewa, pochylającego się nad każdą roślinką.

Wtedy od strony rozpadającego się komina dobiegł nas śpiew. Nie był to niski baryton pustelnika, ale słodki, silny głos kobiecy, skoczna melodia, która poruszyła nawet Ranowa. Kulił się obok mnie z zapalonym papierosem w palcach i z zainteresowaniem rozglądał się wokół siebie.

«hwinete! – zawołał. – Dobyr den!»

Śpiew gwałtownie się urwał. Rozległ się szczęk garnków i po chwili w drzwiach domu Stoiczewa pojawiła się młoda kobieta. Wytrzeszczała oczy zdumiona, że ktokolwiek obcy mógł nawiedzić jej obejście.

Ruszyłem w stronę kobiety, ale wyprzedził mnie Ranow. Ściągnął z głowy kapelusz i ukłonił się przed nią po bułgarsku. Przyłożyła dłoń do twarzy i patrzyła na niego z ciekawością i niepokojem. Kiedy po raz drugi na nią spojrzałem, zauważyłem, że nie jest już tak młoda, jak mi się w pierwszej chwili wydawało. Emanowała z niej jednak taka energia i wigor, że od razu zrozumiałem, iż to ona właśnie dba o niewielki ogród i gotuje pyszne jedzenie, którego woń dobiegała z kuchni. Miała ciemne włosy odgarnięte z pucułowatej twarzy, a na czole pieprzyk. Krój oczu, ust i podbródka nadawały jej wygląd ślicznego dziecka. Białą koszulę i błękitną spódnicę zakrywał kuchenny fartuch. Zmierzyła nas ostrym spojrzeniem łagodnych zazwyczaj oczu i popatrzyła ostro na Ranowa. Natychmiast okazał jej swoją legitymację. Bez względu na to, czy była córką, czy też gospodynią Stoiczewa – może emerytowanych profesorów w komunistycznym kraju stać było na gosposię – najwyraźniej swój rozum miała. Ranow robił wszystko, żeby sprawiać miłe wrażenie. Odwrócił się w naszą stronę i z miłym uśmiechem przedstawił nam kobietę:

«To Irina Christowa – oświadczył, kiedy wymienialiśmy z nią uściski dłoni. – Plemennica na profesor Stoiczew».

«Plemennica?»

Pomyślałem, że użył jakieś metafory.

«Córka jego siostry» – wyjaśnił Ranow, zapalając kolejnego papierosa.

Podsunął Irinie paczkę, ale ta odmówiła. Kiedy wyjaśniliśmy jej, że jesteśmy z Ameryki, oczy jej rozszerzyły się ze zdziwienia i popatrzyła na nas jeszcze bardziej podejrzliwie. Następnie wybuchnęła dźwięcznym śmiechem, choć nie wiedziałem, co ma on oznaczać. Ranow znów paskudnie się skrzywił – on nigdy nie wyglądał pogodnie dłużej niż przez kilka minut – po czym kobieta wprowadziła nas do domu.

Jego wnętrze wprawiło mnie wręcz w osłupienie. Z zewnątrz budynek sprawiał wrażenie sielskiej farmy, w środku, dokąd nie dochodziło jaskrawe światło słońca, przypominał muzeum. Weszliśmy od razu do rozległego pokoju z kominkiem. Już same meble – przepięknie rzeźbione w ciemnym drewnie toalety z lustrami, wspaniałe krzesła i ławy – wzbudzały najwyższy podziw. Ale moją i Helen uwagę przykuły przede wszystkim unikatowe, ludowe tkaniny i prymitywne malowidła – głównie ikony, które swym pięknem przewyższały nawet te widziane w kościołach Sofii. Madonny o świetlistych oczach, święci o ściągniętych, wąskich ustach, wielcy i mali, ich złociste twarze zakute w pancerze ze srebra, apostołowie w łodziach i święci męczennicy z pokorą znoszący swe męczeństwo. Z pociemniałymi od dymu kadzideł barwami ikon kontrastowały porozwieszane na ścianach dywany i gobeliny wyszywane w geometryczne wzory, haftowana kamizela i szale obszyte srebrnymi cekinami. Helen wskazała na kamizelkę z pionowymi, wąskimi kieszeniami.