«Uważasz mnie za nienormalnego – powiedział łagodnie. – Ale zapewniam cię, że ktoś, kto zbyt długo grzebie się w historii, może zwariować. – Westchnął. – W Stambule znajduje się mało znana biblioteka Mehmeda II, sułtana, który zdobył Konstantynopol w roku tysiąc czterysta pięćdziesiątym trzecim. Jej resztki Turcy przenosili ze sobą, w miarę jak kurczyło się ich imperium. Znajdowały się w niej dokumenty z późnych lat piętnastego wieku. Znalazłem pośród nich mapy wskazujące drogę do Bezbożnego Grobowca zabitego przez Turków wojownika, który w moim przekonaniu mógł być Vladem Draculą. Znajdowały się tam trzy mapy. Pokazywały one stopniowo ten sam region w coraz większej skali. Ale nie było na nich żadnych wskazówek, dzięki którym mógłbym rozpoznać okolicę. Opisane zostały po arabsku i datowane na czternasty wiek, tak samo jak moja księga. – Uderzył palcami w mały, osobliwy wolumin, do złudzenia przypominający mój. – Napisy na trzeciej mapie były po starosłowiańsku. Jedynie naukowiec władający biegle tym językiem mógłby je właściwie odczytać. Zrobiłem wszystko, co w mej mocy, ale nie do końca miałem pewność co do swojego tłumaczenia".

Rossi potrząsnął smutno głową, jakby przyznając się do swej niewiedzy.

«Odkrycie to w niewytłumaczalny sposób oderwało mnie od badań nad starożytnym greckim handlem na Krecie. Ale chyba kompletnie odebrało mi rozum, skoro zacząłem studiować w tej parnej, stambulskiej bibliotece. Pamiętam, że przez brudne okna widziałem minarety Hagia Sophii. Pracowałem nad tureckimi śladami królestwa Vlada, mozoliłem się nad słownikami, robiłem notatki i ręcznie kopiowałem mapy.

Pewnego popołudnia na trzeciej i najbardziej zagadkowej mapie natrafiłem na Bezbożny Grobowiec. Pamiętasz, że Vlad Tepes jakoby został pochowany w klasztorze na wyspie na jeziorze Snagov w Rumunii. Na mapie tej, podobnie jak na innych, nie było żadnego jeziora. Przepływała tamtędy jedynie rzeka rozszerzająca się pośrodku swego biegu. Przetłumaczyłem wszystko przy pomocy profesora języka arabskiego i tureckiego z uniwersytetu w Stambule – wiele napisów dotyczyło zła, inne pochodziły z Koranu. Tu i tam, pośród nakreślonych masywów górskich, widniały napisy w dialekcie słowiańskim bardzo zagadkowym, zapewne stanowiącym miejscowy żargon typu: Dolina Ośmiu Dębów, Wioska Kradnących Świnie i tym podobne… dziwne, miejscowe nazwy, które dla mnie nic nie znaczyły.

Cóż, pośrodku mapy, nad domniemanym miejscem Bezbożnego Grobowca, bez względu na to, gdzie się znajdował, widniał zarys smoka, którego łeb wieńczyła korona w kształcie zamku. Ten potwór w niczym nie przypominał tamtego z mojej… z naszych… starych ksiąg, ale przypuszczałem, że wizerunek.ten dotarł do Turków wraz z legendą o Draculi. Pod smokiem ktoś umieścił drobniutkimi literami słowa, które początkowo wziąłem za arabskie, jak inne napisy na marginesach map. Kiedy jednak zbadałem je przez lupę, zrozumiałem, iż zostały napisane po grecku. Przetłumaczyłem je na głos, zapominając o obowiązującej w bibliotece ciszy. Z drugiej jednak strony poza mną w czytelni przebywał tylko wyraźnie znudzony bibliotekarz, który nieustannie gdzieś wychodził, po czym wracał, by sprawdzić, czy czegoś nie kradnę. Ale wtedy akurat byłem sam. Kiedy czytałem na głos, drobniutkie literki tańczyły mi przed oczyma: W tym miejscu znalazł przytułek w złu. Czytelniku, odkop go za pomocą słowa.

W tej samej chwili usłyszałem, że na parterze trzasnęły otwierane, a następnie zamykane drzwi wejściowe. Na schodach rozległy się czyjeś ciężkie kroki. Wciąż zatopiony byłem w myślach. Za pomocą lupy ustaliłem, iż mapę tę, w przeciwieństwie do dwóch poprzednich, tworzyły trzy różne osoby piszące w trzech różnych językach. Zarówno języki, jak i charakter pisma całkowicie się od siebie różniły. Również starodawne atramenty były różne. Doznałem nagłej wizji… sam znasz tę intuicję badacza, który przez całe tygodnie oddaje się bez reszty zgłębianiu jakiegoś problemu.

Otóż odniosłem wrażenie, że mapa ta pierwotnie skupiała się na centralnym zarysie i otaczających go górach oraz napisanym po grecku poleceniu. Zapewne później opatrzono ją zapiskami w języku starosłowiańskim, by zidentyfikować miejsce, do którego się odnosi – być może nawet zaszyfrowanych. Mapa w jakiś sposób wpadła w tureckie ręce i wtedy dodano napisy koraniczne, które miały zniweczyć złowrogie przesłanie wypisane pośrodku dokumentu lub też otoczyć je magicznym talizmanem przeciw siłom ciemności. Jeśli tak właśnie było, ktoś, kto znał grekę, mógł wcześniej oznaczyć mapę, a nawet ją naszkicować. Dobrze wiedziałem, że Bizantyjczycy zatrudniali greckich uczonych, a nie uczonych pochodzących ze świata imperium osmańskiego.

Zanim jednak zdążyłem przelać na papier choć jedno zdanie mojej obłędnej, przechodzącej wszelkie pojęcia teorii, otworzyły się drzwi czytelni i w progu pojawił się wysoki, potężny mężczyzna, który dziko przedzierając się między regałami, zatrzymał się w końcu przed moim biurkiem. Od razu miałem pewność, że nie jest jednym z bibliotekarzy. Jednocześnie z jakichś niejasnych powodów poczułem, iż powinienem poderwać się na baczność, choć duma i poczucie własnej godności nie pozwoliły mi tego zrobić. Mogłoby to wyglądać na uległość, skoro to on wtargnął tak nagle i raczej brutalnie w moją samotność.

Popatrzyliśmy sobie wzajemnie w oczy. Nigdy jeszcze w życiu nic mnie tak nie zaskoczyło jak wygląd intruza. Był zupełnie nie na miejscu: przystojny i schludny, smagły jak Turek lub południowy Słowianin, z bujnym, opadającym wąsem. Miał na sobie nienaganny, ciemny garnitur niczym zachodni biznesmen. Popatrzył na mnie wrogo. Jego długie rzęsy, w konfrontacji z surową i bardzo męską twarzą, sprawiały wrażenie cokolwiek odrażających. Skórę miał ziemistą, lecz bez skazy, a usta niezwykle czerwone.

«Drogi panie – odezwał się niskim, nieprzyjaznym głosem; prawie warczał, przemawiając w skażonym tureckim akcentem języku angielskim. – Nie sądzę, abyś miał pan stosowne zezwolenia na to, co robisz».

«Na co?» – zapytałem zacietrzewiony jak każdy naukowiec, który znalazłby się w podobnej sytuacji.

«Na badania, jakie pan prowadzisz. Studiujesz pan dokumenty, które rząd turecki traktuje jako prywatne archiwum. Czy będzie pan łaskaw okazać mi swoje dokumenty?»

«Kim pan jest? – zapytałem równie obcesowo. – Proszę najpierw okazać mi swoje».

Wyjął portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki, rzucił go otwarty na biurko, po czym z trzaskiem zamknął i ponownie schował do kieszeni. Zdążyłem jedynie zobaczyć kartę koloru kości słoniowej wypełnioną tureckimi i arabskimi literami. Dłoń mężczyzny miała nieprzyjemną, woskową barwę, długie, ostre paznokcie, a jej wierzch porastały gęste włosy.

«Ministerstwo Dziedzictwa Kulturowego – wyjaśnił zimno. – Rozumiem, że nie ma pan zgody rządu tureckiego na studiowanie tych materiałów. Prawda?»

«Wcale nieprawda».

Pokazałem mu list z Biblioteki Narodowej zezwalający mi na prowadzenie badań we wszystkich jej agendach w Istambule.

«To za mało – stwierdził, rzucając mi na biurko dokument. – Proszę udać się ze mną».

«Dokąd?»

Zerwałem się z miejsca, czując się lepiej, stojąc, choć miałem nadzieję, że nie potraktuje tego jako wyrazu mej pokory.

«Nawet na policję, jeśli okaże się to konieezne».

«To skandal. – Dawno już nauczyłem się, że z biurokracją najlepiej jest walczyć podniesionym głosem. – Jestem doktorem uniwersytetu w Oksfordzie oraz obywatelem Zjednoczonego Królestwa. Tego samego dnia, kiedy tu przybyłem, skontaktowałem się z tutejszym uniwersytetem i otrzymałem niniejszy dokument. Nikt nie zakwestionuje moich praw. Ani policja, ani… pan».

«Rozumiem!»

Uśmiechnął się tak, że poczułem ucisk w żołądku. Czytałem to i owo o tureckich więzieniach i ich pensjonariuszach pochodzących z zachodniej Europy. Poczułem się bardzo niepewnie, choć nie miałem zielonego pojęcia, jakie kłopoty mogą mnie spotkać. Żywiłem tylko nadzieję, że lada chwila pojawi się któryś z szurających nogami bibliotekarzy. Wtedy uświadomiłem sobie, iż to oni sprowadzili tu tego typa ze straszliwą legitymacją. Być może naprawdę był kimś ważnym. Pochylił się nad biurkiem.

«Niech pan mi pokaże, nad czym pracuje. Proszę się przesunąć».

Niechętnie ustąpiłem mu miejsca, a on pochylił się nad dokumentami. Z trzaskiem zamknął słowniki i dokładnie zaczął studiować ich tytuły. Z twarzy nie schodził mu niepokojący mnie uśmiech. Jego masywna postać nachylała się nad biurkiem. Poczułem bijącą od niego dziwaczną woń. Zdawało mi się, że zapachem wody kolońskiej próbuje zabić jakiś odrażający fetor. W końcu podniósł mapę, nad którą pracowałem. Zrobił to niebywale delikatnie, prawie czule. Popatrzył na nią tak, jakby wcale nie musiał jej oglądać, jakby od dawna ją znał. Pomyślałem, że to zwykły blef.

«To są te archiwalne materiały?» – zapytał.

«Tak» – odparłem ze złością.

«To drogocenna własność państwa tureckiego. Nie sądzę, by były przydatne obcokrajowcowi w jego badaniach. I to ten dokument, ta niewielka mapka, sprowadziła pana do Stambułu aż z brytyjskiego uniwersytetu?»

W pierwszej chwili zamierzałem mu wyjaśnić, że pojawiłem się w Turcji w całkiem innych sprawach, lecz od razu uświadomiłem sobie, że pociągnęłoby to lawinę kolejnych pytań.

«Ogólnie mówiąc, tak».

«Ogólnie mówiąc? – zapytał przymilnie. – Cóż, muszę te papiery chwilowo zarekwirować. To straszna rzecz dla zagranicznego badacza».

Gotowałem się w sobie na myśl, jak blisko byłem wielkiego odkrycia, a jednocześnie dziękowałem w duchu Bogu, że nie zabrałem ze sobą dokładnych, starodawnych map Karpat, które zamierzałem porównać z tą mapą następnego dnia. Spoczywały bezpiecznie w walizce w moim hotelowym pokoju na uniwersytecie.

«Nie ma pan najmniejszego prawa konfiskować materiałów, nad którymi pracuję i do których mam pełne prawo – oświadczyłem, zgrzytając zębami. – Niezwłocznie powiadomię o tym fakcie dyrekcję biblioteki. Oraz ambasadę brytyjską. A tak na marginesie, dlaczego pan tak bardzo się sprzeciwia moim studiom nad tymi dokumentami? Przecież dotyczą tylko najbardziej niejasnych wątków historii średniowiecza. Jestem najgłębiej przekonany, że nie mają żadnego związku z interesami rządu Turcji».