Изменить стиль страницы

ROZDZIAŁ SZESNASTY

14.50

Molly wdrapała się na prawe siedzenie karetki i obrzuciła Lenę krytycznym spojrzeniem.

– Nie mieli już ciaśniejszego stroju?

– Chyba nie – odparła Lena, zdając sobie sprawę, że pielęgniarka chce tylko pokryć zdenerwowanie. Jej też dłonie lepiły się od potu, a nerwy, zwykle wytrzymałe jak postronki, stopniowo zaczynały puszczać. Liczyła na to, że odzyska zimną krew po wejściu na komisariat. Należała do osób, które lubią stawić czoło zagrożeniom. W pełni rozumiała przyczynę tremy, ale po wyjściu na scenę musiała się jej błyskawicznie pozbyć.

Molly wzięła głębszy oddech, a gdy wypuściła powietrze, ramiona jej opadły i cała oklapła jak przekłuty balon. Kurczowo ścisnęła w garści końcówkę stetoskopu, który miała na szyi, i wycedziła:

– W porządku. Możemy jechać.

Lenie tak się trzęsły ręce, że nie mogła wcelować kluczykiem do stacyjki. Po kilku nieudanych próbach Molly wychyliła się z fotela i mruknęła:

– Daj. Ja to zrobię.

– To od urazów – bąknęła Lena, uruchamiając silnik. – Uszkodzenia nerwów.

– Bardzo ci to przeszkadza?

Przycisnęła lekko pedał gazu, żeby poczuć wibracje podłogi.

– Nie. Tylko czasami.

– Dostałaś skierowanie na fizykoterapię?

Nie mogła zrozumieć, dlaczego musi prowadzić tę idiotyczną rozmowę, wolała ją jednak ciągnąć, choćby dla zabicia czasu.

– Byłam na niej trzy miesiące – odparła. – Brałam kąpiele parafinowe, grałam w tenisa, wkładałam na czas różne klocki do otworów…

– To test sprawnościowy – wyjaśniła Molly ze wzrokiem utkwionym nieruchomo przed siebie.

– Zgadza się.

Centrum Medyczne okręgu Grant dzieliło od posterunku nie więcej niż trzysta metrów, lecz im bliżej podjeżdżały, tym dłuższa zdawała się ta droga. Lena miała wrażenie, że zagłębiają się w mroczny tunel prowadzący do czarnej dziury.

– Jakiś czas temu chodziłam na fizykoterapię z powodu urazu kolana – powiedziała Stoddard. – Po urodzeniu drugiego dziecka ledwie mogłam wchodzić po schodach.

– Masz dwójkę dzieci?

– Tak, dwóch chłopaków – odrzekła z dumą.

Lena specjalnie najechała na żelazną klapę studzienki w ulicy, ale ciężki ambulans prawie bez wstrząsu pokonał przeszkodę. Przyszło jej na myśl, że i ona nosi już w łonie dziecko, nie wiadomo tylko, chłopca czy dziewczynkę. Co by się stało, gdyby je urodziła? Była pewna, że gdyby wyszła za Ethana, do końca życia nie zdołałaby się już od niego uwolnić.

– To bliźniaki – dodała Molly.

– Cholera – syknęła, chociaż z zupełnie innego powodu, niż tamta mogłaby podejrzewać. Bliźniaki. Zdwojona odpowiedzialność. Podwójne niebezpieczeństwo. I dwa razy więcej bólu.

– Wszystko w porządku? – zaniepokoiła się Stoddard.

– Dzisiaj są moje urodziny – mruknęła Lena, nie zwracając nawet uwagi, dokąd jedzie.

– Naprawdę?

– Tak.

– Tutaj byłoby dobrze stanąć – rzuciła Molly.

Dopiero teraz spostrzegła, że o mało nie minęła posterunku. Nick nakazał jej tak zaparkować, żeby nie zasłoniła drzwi frontowych, razem doszli do wniosku, że lepiej będzie stanąć od strony salonu odzieżowego, a nie college’u.

Obejrzała się, czy nie cofnąć, ale było już za późno.

– Dobra. Staniemy tutaj.

– Może być – odparła pielęgniarka, wycierając spocone dłonie o uda. – To powinno być rutynowe zadanie, prawda? Wchodzimy, zostawiamy żywność i zaraz wychodzimy razem z Marlą, tak?

– Zgadza się.

Dłoń ześliznęła jej się z gałki dźwigni biegów, kiedy wprowadzała karetkę do zatoczki. Aż zaklęła pod nosem, usiłując się skupić na wykonywanych czynnościach. Nigdy niczego się nie bała. W ciągu ostatnich paru lat naoglądała się tylu potworności, ile większość ludzi nie widziała przez całe życie. Czego miała się bać tym razem? Czyżby czekało ją w tym budynku coś jeszcze gorszego, niż spotkało ją przed dwoma laty?

– Posłuchaj – zaczęła z wyraźnym ociąganiem Molly. – Nick prosił, żeby ci tego nie mówić…

Lena popatrzyła na nią.

– Według standardowej procedury mamy ograniczony czas. Jeśli w porę nie wyjdziemy, ruszą do szturmu.

– Dlaczego cię prosił, żebyś mi o tym nie mówiła?

– Z obawy, że oni się czegoś domyśla.

– Aha. – Pokiwała ze zrozumieniem głową.

Zatem Nick także jej nie ufał. Tak samo, jak Amanda Wagner. Podejrzewał, że ona zrobi coś głupiego, co przyczyni się do śmierci wszystkich zakładników. Może i miał rację. Lena także się bała, że bezmyślnie może sknocić to zadanie, podobnie jak sknociła całe swoje życie. Trudno było to wykluczyć.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziała Molly, biorąc ją za rękę.

W zakłopotaniu Lena spojrzała na zegarek. Molly natychmiast to podchwyciła.

– O, właśnie. Lepiej zsynchronizujmy zegarki. Podetknęła jej pod nos duży i masywny zegarek marki Snoopy. Lena pospiesznie ustawiła według niego swój elektroniczny, zastanawiając się, czemu to ma służyć.

– Ruszą do szturmu dokładnie czterdzieści minut po tym, jak wejdziemy na posterunek. – Molly jeszcze raz spojrzała na zegarek. – To znaczy o trzeciej trzydzieści dwie.

– W porządku.

Molly położyła rękę na klamce.

– Wyjdziemy na tyle wcześnie, żeby jeszcze zdążyć zorganizować ci przyjęcie.

– Jakie przyjęcie? – zapytała, nie mając pojęcia, o co jej chodzi.

– Urodzinowe. – Molly uchyliła drzwi na parę centymetrów. – Gotowa?

Skinęła głową, nie mogąc dobyć z siebie głosu. Wysiadły równocześnie i podeszły do tylnych drzwi ambulansu, przy których agenci Wagner ustawili skrzynki z wodą mineralną i kanapkami zakupionymi na stacji benzynowej na obrzeżu miasta. Kiedy ruszyły w stronę wejścia na komisariat, Lena skoncentrowała się na tych kanapkach. Zaczęła odczytywać nalepki na opakowaniach, zachodząc w głowę, kto zapłaci za drogie kanapki z szynka i sałatą na białym chlebie. Miały jeszcze trzy miesiące przydatności do spożycia. A więc z pewnością zawierały tyle konserwantów, żeby uchronić padłego słonia przed rozkładem co najmniej przez rok.

– Wchodzimy – odezwała się głośno Molly, kiedy ktoś uchylił przeszklone drzwi od wewnątrz.

Lena o mało nie krzyknęła głośno, gdy zwłoki Matta osunęły się po nich na chodnik, przy czym głowa mająca postać krwawej miazgi opadła z donośnym klaśnięciem, obryzgując betonowe płyty krwią i strzępami szarej substancji. Rysy twarzy były prawie nierozpoznawalne, lewe oko wisiało na wiązce nerwów jak w gumowej masce na Halloween. Urwana duża część dolnej szczęki ukazywała wnętrze jamy ustnej, zęby, nabrzmiały język, mięśnie i ścięgna.

– Powoli – rzekł mężczyzna stojący w drzwiach.

Miał na głowie czarną wełnianą kominiarkę z owalnymi wycięciami na oczy i usta. Przypominał bohatera tandetnego horroru i Lenę ogarnął tak przemożny strach, że niemal ją sparaliżował. Frank nic nie wspominał o kominiarkach. Należało zakładać, że bandyci naciągnęli je specjalnie, żeby uniemożliwić identyfikację. Tym gorzej wróżyło to zakładnikom, którzy przecież widzieli twarze zabójców.

– Powoli i spokojnie – powtórzył, ruchem ręki nakazując im wejść do środka.

W jednej ręce trzymał strzelbę z odciętą lufą – tego samego wingmastera, którego opisywał Wallace – a w drugiej sig sauera. Kamizelkę kuloodporną miał zapiętą na wszystkie sprzączki, zza pasa wojskowych spodni od panterki wystawała mu kolba następnego pistoletu.

Lena uświadomiła sobie, że gapi się na niego dopiero wtedy, gdy Molly syknęła:

– Lena!

Siłą woli zmusiła się, żeby zrobić kilka kroków. Próbowała przestąpić nad zwłokami Matta, nie patrząc na nie, ale żołądek ściskał jej się do tego stopnia, że omal nie złamała się wpół. Pośliznęła się w kałuży krwi.

W środku temperatura była co najmniej o dziesięć stopni wyższa niż na ulicy. Drugi zabójca stał za kontuarem, trzymając dłonie na kolbie leżącego przed nim AK-47. I on miał na głowie kominiarkę, ale dużo luźniejszą, gdyż jej koniec unosił się przy każdym oddechu. Spojrzał na nie pozbawionymi wyrazu, jakby martwymi oczyma, i zaraz odwrócił wzrok.

Ten pierwszy, zapewne Smith, próbował zamknąć za nimi drzwi, ale zablokowało je ciało Matta. Z całej siły huknął skrzydłem w zwłoki, lecz niewiele to pomogło.

– Kurwa – zaklął i wymierzył zabitemu solidnego kopniaka w brzuch.

Miał na nogach wojskowe buty z żelaznymi okuciami na noskach. Rozległ się stłumiony trzask, prawdopodobnie pękającego żebra Matta. Przypominał trzask suchej gałązki pod nogami.

– Chodź, przesuniemy tego fiuta – warknął.

Lena przyglądała się temu jak skamieniała, trzymając w rękach pudło z kanapkami. Molly zerknęła na nią z przerażeniem w oczach i powoli postawiła skrzynkę z wodą na podłodze. Cofnęła się do drzwi, chwyciła Matta za kostki nóg i wciągnęła do lobby.

– Nie tu. Na zewnątrz – rozkazał Smith. – Wy pieprz tego kutasa na ulicę. – Otarł wierzchem dłoni usta zasłonięte kominiarką. – Zaczyna cuchnąć. – Zanim Molly zdążyła okrążyć trupa i złapać go pod ramiona, wymierzył mu jeszcze jednego kopniaka. – Pierdolony kutas – warknął tak groźnie, że pielęgniarka na chwilę zastygła w miejscu.

Jeszcze raz podniósł stopę i kopnął zabitego w krocze. Rozległ się głuchy dźwięk, który Lenie skojarzył się z odgłosem trzepania dywanów rozwieszonych na sznurze do bielizny za domem, jednego z ulubionych zajęć Nan.

Wyładowawszy swą wściekłość, Smith krzyknął na Molly:

– Na co czekasz, do cholery?! Zabieraj go stąd! Pielęgniarka popatrzyła bezradnie na zwłoki, jakby nie wiedziała, jak je chwycić. Matt miał na sobie białą koszulę z krótkimi rękawami i służbowy krawat, który wyszedł z mody, kiedy Jimmy Carter wyprowadził się z Białego Domu. Ale cała koszula była przesiąknięta krwią, pojawiły się nawet nowe plamy na bokach i pod pachami po serii kopniaków bandyty. Te świeżo otwarte rany miały dziwny, czarnopurpurowy kolor i wcale nie krwawiły.

Zniecierpliwiony Smith trącił Molly czubkiem buta. Sam w sobie nie był to groźny gest, ale wziąwszy pod uwagę jego niedawny wybuch, Molly odebrała to jako śmiertelne zagrożenie. Próbowała wyholować Matta za koszulę, lecz tylko wyciągnęła ją ze spodni i oderwała parę guzików, które z brzękiem potoczyły się po posadzce, a oczom wszystkich ukazał się biały brzuch zabitego. Zamknęła więc oczy, chwyciła go pod ramiona i szarpnęła.