ROZDZIAŁ CZWARTY
– Matt? – wycedził ktoś, jakby się jąkał. – M-a-a-a-ł – a-att!
Tak mu dzwoniło w uszach, jakby słyszał zwielokrotnione echo:
– M-a-a-a-a-a-a-att!
Próbował się poruszyć, ale nie panował nad swoim ciałem. Z jakichś powodów bolały go wszystkie palce. Zrobiły się lodowate. W ogóle było mu strasznie zimno.
– Matt? – powtórzyła Sara, a jej głos zabrzmiał nagle ostro i wyraźnie. – Matt, ocknij się. – Poczuł dotyk jej dłoni na twarzy. – Słyszysz mnie, Matt?
Zmusił się, żeby otworzyć oczy. Najpierw ujrzał tylko rozmazane plamy, potem wszystko podwójnie. Pochylały się nad nim dwie Sary. Nad nią stały dwie Marle. Obok dwójka identycznych dzieci, których wcześniej nigdy nie widział. Wszystko wydawało się ogromne, ludzie mieli rozmiary gigantów. Nawet płytki podwieszanego sufitu nad nimi sprawiały wrażenie dużo większych niż dotąd, przypominały kwadratowe latające spodki skąpane w oślepiającym fluorescencyjnym blasku.
Spróbował się podnieść.
– Nie, Matt – powstrzymała go Sara. – Nie ruszaj się.
Uniósł rękę do czoła, gdyż czuł, jakby ściskano mu głowę w imadle. Prawe ramię piekło go niemiłosiernie, jak gdyby ktoś wbijał mu w ciało rozżarzony pogrzebacz. Chciał je pomacać lewą ręką, ale Sara złapała jego dłoń.
– Nie ruszaj, Matt – powtórzyła.
Przeciągnął językiem po podniebieniu, usiłując znaleźć rozcięcie, źródło metalicznego posmaku krwi w gard le. Kiedy Sara odgarnęła mu włosy z czoła, dostrzegł błysk złotego sygnetu na jej palcu. Zabrała jego pamiątkowy sygnet z drużyny piłkarskiej w Auburn. Czemu go włożyła?
– Matt?
Zamrugał ponownie, gdy znów odezwało się nieprzyjemne dzwonienie w uszach, po czym zacisnął silnie powieki, próbując sobie przypomnieć, co się stało. Po chwili zrozumiał, że to dzwoni telefon na biurku w sekretariacie. A krew, którą czuł w ustach, pochodziła z jakiejś rany na głowie.
– Matt? – powtórzyła Sara. – Słyszysz mnie? Wycharczał:
– Dlaczego…
Pospiesznie przytknęła mu do warg butelkę z wodą.
– Napij się. Musisz dużo pić.
Jeffrey łapczywie pociągnął kilka łyków, czując, jak woda stopniowo rozwiera jego zaciśnięte gardło. Aż pociekła mu po szyi, gdy Sara zbyt gwałtownie przechyliła butelkę, chcąc go jak najszybciej napoić.
– Już, dzięki – mruknął, odsuwając jej rękę. Znowu zacisnął powieki, chcąc odzyskać jasność widzenia. Kiedy tym razem otworzył oczy, dwie Marle szybko zlały się w jedną. Sekretarka miała zapadnięte policzki, podbite oko i rozciętą wargę. Rzeczywiście stały przy niej dwie dziewczynki spoglądające na niego z identycznymi wyrazami twarzy, co upodabniało je do bliźniaczek. Trzecia tuliła się do Sary i gwałtownymi haustami tapała powietrze, jakby się dusiła.
Odwrócił się do Sary. Jeszcze nigdy nie widział jej aż tak przerażonej. Uważnie wpatrywała mu się w oczy z takim napięciem, jakby chciała mu coś przekazać telepatycznie. Zrozumiał i powoli skinął głową. Miał uchodzić za Matta.
– W porządku? – spytała Sara.
– Tak.
Rozejrzał się wokoło, próbując zrozumieć, co się dzieje. Siedzieli na podłodze pod tylną ścianą sali ogólnej komisariatu, w części oczyszczonej z biurek i regałów. Brad przesuwał ciężkie szafki na akta, barykadując nimi drzwi przeciwpożarowe. Wybite okno i drzwi jego gabinetu były już zabarykadowane. Na podłodze wśród porozrzucanych papierów i odłamków leżały ciała zabitych, Burrowsa, Robinsona, Morgana. Przypomniał sobie, że Morgan miał pięcioro dzieci. Burrows należał do niepoprawnych miłośników zwierząt i prowadził własne schronisko dla bezdomnych psów. A Robinson… Ten był nowy, Jeffrey nawet nie mógł przywołać z pamięci jego imienia, chociaż sam wprowadzał go do służby niespełna tydzień wcześniej.
Zacisnął powieki, gdy widok przed oczami znów mu się rozmazał, a bolesne wspomnienia ścisnęły za gardło.
– Oddychaj spokojnie – poleciła Sara, gładząc go po włosach.
Klęczała i trzymała jego głowę na kolanach, a sądząc po zakrwawionej bluzce, robiła to od dłuższego czasu. Znów usiłował się poruszyć i spostrzegł, że nogi ma skrępowane w kostkach swoim pasem.
Nagle stanął nad nimi mężczyzna. Wymierzył obrzynek w Marlę, a ciężkiego, wojskowego sig sauera w Brada. Dwa inne pistolety tkwiły w kaburach na jego piersi powyżej pasa wypchanego zapasową amunicją.
Smith. Jeffrey od razu sobie przypomniał, że tamten przedstawił się jako Smith. Nagle w jego głowie odżyły wszystkie wspomnienia: ostrzegawczy okrzyk Sary, ciało Matta padającego tyłem na drzwi frontowe, zaciekła strzelanina, padające trupy. Sam. Ten nowy policjant ze służby patrolowej miał na imię Sam.
Bandyta obrzucił go wyzywającym spojrzeniem.
– Siadaj.
– Trzeba go odtransportować do szpitala – zaoponowała Sara. Nie czekając na reakcję zabójcy, dodała szybko: – I dziewczynki są w szoku. Też powinny się znaleźć pod opieką lekarza.
Smith przekrzywił głowę na ramię, jakby czegoś nasłuchiwał. Po chwili odwrócił się w stronę lobby, gdzie jego kumpel czuwał za kontuarem stanowiska recepcyjnego, a leżący na nim pistolet maszynowy był wymierzony w drzwi frontowe. Podobnie jak Smith, miał na sobie czarną kamizelkę kuloodporną. Czarna czapeczka baseballowa nasunięta głęboko na oczy ocieniała jego twarz. Nawet nie spojrzał w ich kierunku, tylko szybko skinął głową.
Sara wykorzystała okazję i niemal bezgłośnie szepnęła do Jeffreya:
– Gramy na zwłokę. Smith obrócił się do nich.
– Siadaj!
Kopnął związane stopy Jeffreya, a gwałtowny ruch wywołał tak dotkliwą falę bólu w jego zranionym ramieniu, że o mało nie jęknął.
– Trzeba go zawieźć do szpitala – powtórzyła Sara.
– Hej! – odezwał się Brad piskliwym głosem, niczym dziecko usiłujące zaingerować w kłótnię rodziców. – Potrzebuję czyjejś pomocy. Sam nie dam rady przesunąć tej szafki.
Smith wymierzył z obrzynka w twarz Sary.
– Pomóż mu.
Nawet się nie poruszyła.
– Matt wymaga opieki lekarskiej – powiedziała szybko z naciskiem, kładąc dłoń na zdrowym ramieniu Jeffreya. – Ma słaby, nitkowaty puls. Kula prawdopodobnie uszkodziła którąś ważną tętnicę. Bardzo długo był nieprzytomny. Poza tym trzeba mu opatrzyć ranę na głowie.
– Jakoś o mnie się tak nie martwisz – wycedził bandyta, wskazując białą szmatkę obwiązaną ciasno na lewym przedramieniu, na której ciemniała kolista krwawa plama.
– Wy dwaj wyglądacie na całkiem zdolnych, żeby zatroszczyć się o siebie. – Ruchem głowy wskazała jego kolegę czuwającego w lobby.
– No jasne – rzucił Smith, kołysząc się na piętach.
Jeffrey próbował dojrzeć rysy twarzy drugiego napastnika, ale światła jarzeniówek tak bardzo go raziły, że nie mógł nawet przez parę sekund utrzymać otwartych oczu.
Brad pośliznął się i szafka na akta z hukiem opadła na podłogę. Obaj bandyci z szybkością błyskawicy odwrócili się w jego stronę, gotowi natychmiast otworzyć ogień.
Stephens poderwał obie ręce do góry.
– Przepraszam – bąknął. – Ja tylko…
Zabójca w lobby szybko wrócił do pilnowania drzwi frontowych, a Smith podszedł do Brada. Nie spuszczając oczu z bandyty w sekretariacie, Sara pospiesznie wsunęła rękę pod plecy Jeffreya i szepnęła:
– Portfel.
Uniósł się odrobinę, żeby ułatwić jej sięgnięcie do tylnej kieszeni spodni. Zdołała wyciągnąć portfel w samą porę, zanim Smith ponownie odwrócił się do nich. Czujnym spojrzeniem omiótł całą grupę, jakby szósty zmysł ostrzegał go przed zagrożeniem. Dziewczynki były tak przerażone, że bały się choćby poruszyć, natomiast Marla sprawiała wrażenie całkowicie pochłoniętej własnymi myślami, stała ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w podłogę.
– Może ty mógłbyś… – zaczął nieśmiało Brad. Smith pospiesznie uciszył go, podnosząc rękę. W sali panowała kompletna cisza, wyglądało jednak na to, że on słyszy coś podejrzanego. Jeffrey doszedł do wniosku, że może być ćpunem nafaszerowanym kokainą albo metadonem. Bo też z jakich powodów ktoś miałby napadać na posterunek policji i robić taką rzeż? Co chciałby na tym zyskać?
Bandyta cofnął się o parę kroków, wciąż mierząc z pistoletu w Brada. Zatrzymał się przed drzwiami łazienki i popatrzył w kierunku lobby, skąd jego kumpel po raz kolejny szybko skinął mu głową. Sprawiali wrażenie zgranych niczym części precyzyjnego mechanizmu. Pomijając nawet kwestię wojskowego wyposażenia, z ich zachowania można było wnioskować, że albo razem służyli w armii, albo trenowali jakieś walki.
Smith po cichu otworzył drzwi łazienki i wszedł do środka, wyciągając przed siebie pistolet. Jeffrey zaczął w myślach odliczać sekundy, spoglądając na zamykające się samoczynnie drzwi. Nagle doleciał zza nich histeryczny kobiecy pisk i huknął pojedynczy strzał. Niecałą minutę później Smith znowu pojawił się w drzwiach, trzymając w ręku policyjny pas z kaburą, jakby to było cenne trofeum.
– Ukrywała się pod umywalką – oznajmił swojemu koledze.
Tamten wzruszył ramionami, jak gdyby nic go to nie obchodziło, a Jeffrey znowu zacisnął powieki, myśląc z rozpaczą, że właśnie straciła życie jeszcze jedna osoba z grona jego podwładnych, zamordowana przez te dzikie bestie. Musiała się ukrywać za obudowaną umywalką w toalecie już od początku strzelaniny, w desperackiej nadziei, że nie zostanie tam odnaleziona.
Smith rzucił pas z kaburą w kierunku lobby i zwrócił się ponownie do niego: Siadaj!
Kiedy Jeffrey zaczął się niemrawo prostować, złapał go za kołnierz i szarpnął do góry.
Żołądek podszedł mu do gardła i świat zawirował przed oczyma, zanim błędnik zdążył się dostosować do szybkiej zmiany położenia. Sara także się wyprostowała, położyła mu dłoń na karku i powiedziała cicho:
– Oddychaj głęboko. Nie daj się…
Mimo wszelkich starań opanowały go gwałtowne torsje i cała zawartość żołądka trysnęła na zewnątrz obfitą strugą.
– Kurwa mać! – Smith odskoczył szybko. – Coś ty jadł na śniadanie, człowieku?
Jeffrey, jakby chcąc mu dostarczyć więcej dowodów, gwałtownie zwymiotował po raz drugi. Znów poczuł dłoń Sary na karku i zimny dotyk swojego sygnetu. Wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego mu go zabrała i włożyła sobie na palec.