Изменить стиль страницы

43

Zanim znalazłem się w terminalu C, Lenny już stał przy stanowisku linii Continental. Była szósta wieczór. Na lotnisku roiło się od zmęczonych podróżnych. Wręczył mi anonimową wiadomość, którą podrzucono mu do biura. Brzmiała następująco: Abe i Lorraine

Tansmore 26 Marsh Lane Hanley Hills.

To wszystko. Tylko adres. Nic więcej.

– To przedmieście St. Louis – wyjaśnił Lenny. – Już to sprawdziłem.

Wciąż wpatrywałem się w nazwisko i adres.

– Marc?

Spojrzałem na niego.

– Ci ludzie półtora roku temu adoptowali córeczkę. Miała wtedy sześć miesięcy.

Za jego plecami urzędniczka linii Continental powiedziała:

– Następny proszę!

Jakaś kobieta przecisnęła się obok mnie. Może powiedziała przepraszam, ale nie jestem pewien. – Zarezerwowałem bilety na następny lot do St. Louis.

Odlatujemy za godzinę.

Kiedy dotarliśmy do sali odlotów, opowiedziałem mu o moim spotkaniu z Diną Levinsky. Potem usiedliśmy tak jak zwykle, bokiem do siebie. Gdy skończyłem, rzekł: – Teraz masz już teorię.

– Tak.

Patrzyliśmy, jak startuje jakiś samolot. Para staruszków siedząca naprzeciw nas dzieliła się puszką solonych orzeszków. – Jestem cynikiem. Wiem o tym. Nie mam żadnych złudzeń co do narkomanów. Jeśli już, to przeceniam głębię ich demoralizacji. I myślę, że właśnie na tym polegał mój błąd.

– Jak to?

– Stacy by do mnie nie strzeliła. Nie zastrzeliłaby Moniki. I nigdy nie skrzywdziłaby bratanicy. Była narkomanką. Mimo to kochała mnie.

– Sądzę – rzekł Lenny – że masz rację.

– Przemyślałem to. Byłem tak zamknięty w swoim świecie, że nie zauważyłem… – Pokręciłem głową. Teraz nie czas na to. – Monica była zrozpaczona. Nie mogła zdobyć broni i być może doszła do wniosku, że wcale nie musi.

– Użyła twojego rewolweru – powiedział Lenny.

– Tak.

– A potem?

– Stacy pewnie się domyśliła, co zamierza Monica. Przybiegła do naszego domu. Zobaczyła, co zrobiła Monica. Nie wiem, co dokładnie się wydarzyło. Może Monica chciała zastrzelić i ją. To wyjaśniałoby dziurę po kuli w ścianie obok schodów. A może Stacy wpadła w szał. Kochała mnie. Leżałem zakrwawiony. Zapewne pomyślała, że nie żyję. Nie wiem, jak było, w każdym razie jest pewne, że Stacy miała broń. I zastrzeliła Monice.

Stewardesa oznajmiła, że wkrótce pasażerowie zostaną wpuszczeni na pokład, a teraz mogą wejść osoby wymagające specjalnej troski oraz posiadacze złotych i platynowych kart. – Mówiłeś przez telefon, że Stacy znała Bacarda?

Lenny skinął głową.

– Owszem, wymieniła jego nazwisko.

– Tego też nie jestem pewien, ale pomyśl. Ja nie żyję.

Monica także. Stacy pewnie wpadła w panikę. Tara płakała. Stacy nie mogła jej tak zostawić. Zabrała Tarę ze sobą. Potem zrozumiała, że nie może jej wychowywać. Za daleko zabrnęła.

Dlatego oddała małą Bacardowi i powiedziała, żeby znalazł jej dobrą rodzinę. A może, jeśli mam być cyniczny, może oddała Tarę za pieniądze. Nigdy się tego nie dowiemy.

Lenny kiwał głową.

– No cóż, dalej już wszystko potoczyło się znanym nam torem. Bacard postanowił zgarnąć dodatkową sumkę, pozorując porwanie. Wynajął tę parę świrów. Mógł zdobyć ten kosmyk włosów. I wykiwał Stacy. Zrobił z niej kozła ofiarnego.

Na twarzy Lenny'ego pojawił się przelotny grymas.

– Co? – zapytałem.

– Nic – odparł.

Wzywali nas do wyjścia. Lenny wstał.

– Wsiadajmy – powiedział.

Samolot był spóźniony. Przylecieliśmy do St. Louis dopiero po północy miejscowego czasu. Było za późno, żeby coś zrobić. Lenny zarezerwował dla nas pokój w Marriotcie przy lotnisku. W ich całodobowym sklepiku kupiłem ubranie na zmianę. Kiedy znaleźliśmy się w pokoju, wziąłem bardzo długi i bardzo gorący prysznic.

Potem położyłem się i patrzyłem w sufit. Rano zadzwoniłem do szpitala i zapytałem o Rachel. Jeszcze spała. Zia była w jej pokoju. Zapewniła mnie, że Rachel czuje się dobrze. Potem próbowaliśmy z Lennym zjeść śniadanie w hotelowym bufecie. Nie nadawało się do niczego. Wynajęty samochód już na nas czekał.

Lenny dowiedział się od recepcjonisty, jak dojechać do Hanley Hills. Nie pamiętam, co widziałem podczas jazdy. Oprócz łuku w oddali, miasto nie wyróżniało się niczym szczególnym. Stany Zjednoczone wyglądają teraz jak jeden wielki ciąg handlowy.

Łatwo to krytykować i często to robię, lecz może powodem jest fakt, że wszyscy lubimy to, co dobrze znamy. Twierdzimy, że potrzebujemy odmiany, a mimo to często, szczególnie w dzisiejszych czasach, najbardziej pociąga nas to, co znajome.

Kiedy dojechaliśmy do granicy miasta, poczułem mrowienie w nogach. – I co zrobimy, Lenny?

Nie odpowiedział.

– Mam po prostu zadzwonić do drzwi i powiedzieć: „Przepraszam, ale myślę, że to moja córka?”.

– Możemy wezwać policję – rzekł. – Niech oni się tym zajmą.

To rozwiązanie też mi się nie podobało. Byliśmy już tak blisko.

Kazałem mu jechać dalej. Skręciliśmy w prawo, w Marsh Lane.

Drżałem. Lenny próbował podtrzymać mnie na duchu, ale sam też zbladł. Ulica wyglądała skromniej, niż się spodziewałem.

Zakładałem, że wszyscy klienci Bacarda byli bogaci. Ta para na pewno nie. – Abe Tansmore pracuje jako nauczyciel – rzekł Lenny, jak zwykle czytając w moich myślach. – Uczy szóstoklasistów.

Lorraine Tansmore trzy dni w tygodniu pracuje w przedszkolu.

Oboje mają po trzydzieści dziewięć lat. Od siedemnastu są małżeństwem.

Przed nami zobaczyłem dom z wiśniową tabliczką, na której widniał napis „26 – A.L. Tansmore”. Był mały i parterowy, jeden z tych, które nazywają bungalowami. Inne domy przy tej ulicy wyglądały smutnie. Ten nie. Świeżo malowany, wydawał się uśmiechać.

Otaczały go kolorowe kępy roślin, kwiatów i krzewów, wszystkie starannie zaprojektowane i utrzymane. Dostrzegłem wycieraczkę z powitalnym napisem. Frontowe podwórko otaczał niski płotek. Na podjeździe stało duże kilkuletnie volvo. A także trójkołowy rowerek i jedno z tych jaskrawych plastikowych Big Wheels. Przed domem zobaczyłem kobietę.

Lenny zaparkował samochód przed niezabudowaną parcelą.

Prawie nie zwróciłem na to uwagi. Kobieta klęczała przy rabacie.

Kopała małą łopatką. Włosy miała związane czerwoną chustką. Co chwilę ocierała rękawem pot z czoła. – Mówisz, że pracuje jako przedszkolanka?

– Trzy dni w tygodniu. Zabiera córeczkę ze sobą.

– Jak dali jej na imię?

– Natasha.

Kiwnąłem głową. Sam nie wiem dlaczego. Czekaliśmy. Ta kobieta, Lorraine, ciężko pracowała, ale widziałem, że sprawia jej to przyjemność. To rzucało się w oczy. Opuściłem boczną szybę.

Usłyszałem, jak kobieta pogwizduje pod nosem. Nie wiem, ile minęło czasu. Przed domkiem pojawiła się sąsiadka. Lorraine wstała i przywitała ją. Sąsiadka wskazała ręką na ogródek.

Lorraine uśmiechnęła się. Nie była piękna, ale miała wspaniały uśmiech. Sąsiadka odeszła. Lorraine pomachała jej na pożegnanie i znów zajęła się ogródkiem. Frontowe drzwi się otworzyły.

Zobaczyłem Abe'a. Był wysokim, chudym i żylastym, lekko łysawym mężczyzną. Miał starannie przyciętą brodę. Lorraine wstała i spojrzała na niego. Pomachała mu ręką. A wtedy z domu wybiegła Tara.

Zaparło mi dech. Miałem wrażenie, że serce przestało mi bić. Obok mnie Lenny wymamrotał: – O mój Boże.

W ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy niemal przestałem wierzyć, że taka chwila jest możliwa. Usilnie wmawiałem sobie, oszukując się, że może Tara jakimś cudem jest nadal cała i zdrowa. Jednak w głębi duszy wiedziałem, że się łudzę. Moja podświadomość mrugała do mnie. Szturchała mnie we śnie. Przypominała mi, że już nigdy nie ujrzę mojej córeczki. To jednak była moja córka. Żywa.

Zdziwiło mnie to, jak mało się zmieniła. Och, urosła, oczywiście.

Już stała. A nawet, co zaraz zobaczyłem, potrafiła biegać. Jednak jej twarzyczka… Nie było mowy o pomyłce Ani o złudzeniu. To była Tara. Moja mała dziewczynka.

Z radosnym uśmiechem, nie zważając na nic, pobiegła do Lorraine.

Ta pochyliła się i jej twarz rozjaśniła się tak, jak potrafi jaśnieć tylko twarz matki. Chwyciła moją małą w ramiona.

Usłyszałem melodyjny śmiech Tary. Ten dźwięk ranił mi serce. Łzy płynęły mi po policzkach. Lenny położył dłoń na moim ramieniu.

Usłyszałem, że pociąga nosem. Zobaczyłem, że mąż Lorraine, Abe, podchodzi do nich. On też się uśmiechał. Przez całe wieki obserwowałem ich na tym małym, ślicznym podwórku. Widziałem, jak Lorraine cierpliwie pokazuje małej kwiatki, wyjaśniając, jak nazywa się każdy z nich. Patrzyłem, jak Abe nosi Tarę na barana.

Jak Lorraine uczy ją uklepywać rączką ziemię. Przyszła do nich inna para małżeńska. Przyprowadzili dziewczynkę mniej więcej w wieku Tary. Abe i drugi tatuś posadzili dziewczynki na metalowej huśtawce, która znajdowała się na podwórku za domem. Słyszałem radosny śmiech obu dziewczynek. W końcu wszyscy weszli do środka.

Abe i Lorraine na końcu. Przeszli przez próg, obejmując się.

Lenny obrócił się do mnie. Oparłem się o zagłówek. Miałem nadzieję, że ten dzień będzie końcem mojej podróży. Tak się nie stało. Po chwili powiedziałem:

– Jedźmy.