Изменить стиль страницы

GRIFFIN

Mimo tego, co powiedział Fitzowi, Griffin nie wrócił od razu do siedziby policji stanowej w North Scituante, lecz kierowany przeczuciem udał się z powrotem do restauracji rue de Pespoir. Trzy kobiety z pewnością miały dość czasu, by dopić herbatę i wyjść.

Tylko dokąd, zaczął się zastanawiać, mogłyby pójść? Było oczywiste, że znały sposób działania dziennikarzy. Na pewno więc zdawały sobie sprawę, że mniej więcej o dziewiątej rano ekipy reporterów zjawiły się przed ich domami i zaczęły się dobijać do drzwi. By nie wspomnieć o białych wozach transmisyjnych jeżdżących w kółko po ulicy i czatujących na cokolwiek, co dałoby ich stacji przewagę w niekończącej się rywalizacji wieczornych programów informacyjnych.

Gdyby Griffin był na ich miejscu, po prostu nigdzie by się nie ruszył. W ten sposób kobiety byłyby wciąż razem i nawet gdyby wytropił je jakiś reporter, mogłyby liczyć na wzajemne wsparcie. W grupie bezpieczniej. Według Maureen Klub Ocalonych miał to świetnie przećwiczone.

Więc Griffin wrócił na Hope Street. A potem, znowu kierowany przeczuciem, postanowił przyjrzeć się tablicom rejestracyjnym samochodów na niewielkim parkingu. W niespełna minutę odnalazł wóz Jillian. Złoty lexus o numerach TH 18.

– A niech mnie – mruknął i przez chwilę stał tylko, czując przypływ smutku, który zbyt dobrze znał.

Mieszkańcy Rhode Island mieli hopla na punkcie tablic rejestracyjnych. Griffin nie wiedział, jak to się zaczęło. Może ludzie, którzy się tu kiedyś osiedlili, mieli hopla na punkcie ras koni. W każdym razie stan był na tyle mały, że na początku tablice rejestracyjne miały tylko jedną literę i jedno – albo dwucyfrowy numer. Potem wprowadzono dwie litery i dwie liczby. Teraz stan dysponował już dwiema literami i pięciocyfrowym numerem, ale tylko ludzie z zewnątrz, którzy nie zapuścili tu jeszcze korzeni, przyjmowali takie tablice bez mrugnięcia okiem. Prawdziwy obywatel Rhode Island, aby móc się pochwalić starożytnymi związkami ze stanem, zamawiał sobie najniższą dostępną kombinację liter i cyfr albo – ze względu na to, iż najbardziej prestiżowe numery, jak na przykład A 20 lub J 28, były rozdawane tylko najlepiej ustosunkowanym autochtonom – prosił o tablicę z własnymi inicjałami i najniższym możliwym dwucyfrowym numerem. Kiedy już mu się to udało, trzymał się swojej rejestracji do końca życia. Dosłownie.

TH 18. Trisha Hayes, prawdopodobnie osiemnaste urodziny. Ktoś, najpewniej Jillian, zadał sobie wiele trudu, by załatwić młodszej siostrze specjalną rejestrację. Czy Trisha cieszyła się wtedy? Czy tablica została dołączona do nowego samochodu, właśnie takiego, o jakim Trisha zawsze marzyła? Może zarzuciła ramiona na szyję starszej siostry. Może pocałowała matkę w policzek. Osiemnastoletnia Trisha Hayes ciesząca się z nowego samochodu. Osiemnastoletnia Trisha Hayes wkraczająca w nowy, podniecający świat studenckiego życia.

Griffin wątpiłby chłodna, opanowana Jillian Hayes kiedykolwiek opowiedziała mu o tamtym dniu. Pewnie sprzedała już samochód siostry. W tym samym czasie, gdy przeglądała jej ubrania, likwidowała mieszkanie, porządkowała rzeczy. Wyobrażał sobie, co musiała zrobić, bo nie tak dawno temu robił to samo. Biurokracja śmierci kompletnie go zaskoczyła. Niemal złamała mu serce. Ale trzeba było zrobić, co było do zrobienia. Żeby mieć to za sobą, jak radzili znajomi. Potem można żyć dalej.

Jeździć samochodem z tablicami rejestracyjnymi po zmarłej siostrze.

– Co pan robi?

Griffin obrócił się. Jillian Hayes stała półtora metra od niego, ściskając w dłoni kluczyki, a jej orzechowe oczy właśnie zaczynały płonąć. Szybko, powiedz coś inteligentnego, pomyślał.

– Eee? – wydusił.

– Co pan tu, do cholery, robi? – Każde słowo wypowiedziała wyraźnie i dobitnie, jakby wbijała gwoździe do trumny. Zastanawiał się, czy nie powinien z afektacją położyć dłoni na sercu.

– Uwierzy pani, że właśnie przechodziłem?

– Nie.

– W takim razie darujmy sobie gadkę szmatkę. – Oparł się o bok jej samochodu i skrzyżował ręce na piersiach. O, tak, to na pewno nieźle ją wkurzyło.

– Wara od mojego wozu!

– Fajna rejestracja.

– Pierdol się.

– Już mi to dzisiaj mówiono. Wygląda na to, że będę musiał pomyśleć o innej wodzie kolońskiej.

– Myślisz, że jesteś taki słodki?

– Z głębi serca pragnę zapewnić, że nie lubię myśleć o sobie jako o słodkim facecie. Przystojnym, nieodparcie czarującym, irytującym, inteligentnym, a nawet niebezpiecznym – co innego. Ale słodkim? Przenigdy.

– Naprawdę pana nie lubię – powiedziała Jillian Hayes.

– Czy to przez wodę kolońską?

– Mówię poważnie. I nie odpowiem na żadne pańskie pytania, chyba że w obecności adwokata.

– Więc powołuje się pani na piątą poprawkę z powodu mojej wody kolońskiej?

Jillian westchnęła, także skrzyżowała ręce na piersiach i obdarzyła go surowym spojrzeniem.

– Miałam ciężki dzień, sierżancie. Nie ma pan innych kobiet, które mógłby pan pomolestować?

– Raczej nie.

– Może dziewczynę, siostrę, żonę?

– Nigdy nie miałem siostry i już nie jestem żonaty.

– Niech zgadnę, żona przestała uważać, że jest pan słodki?

– Nie. Umarła.

Jillian zamilkła. Griffin zbił ją z tropu. Wyglądała na zakłopotaną, a może wręcz smutną. Potem znowu się wkurzyła. Jillian Hayes naprawdę nie lubiła, kiedy ktoś zbijał ją z tropu.

– Nie sądzę, żeby to była odpowiednia rozmowa – oznajmiła szorstko.

– Nie ja ją zacząłem.

– A któż by inny? Zjawił się pan tu znowu, mimo że już raz pana przepędziłyśmy.

– To prawda, ale niech mi pani szczerze powie: czy mogłaby pani spokojnie zasnąć, wiedząc, że sierżant policji, który pracuje nad pani sprawą, dał się przegonić trzem kobietom?

Spojrzała na niego spode łba, jeszcze bardziej zdenerwowana niż przed chwilą. Ciekawe, pomyślał. Jej oczy przybierały złoty odcień, gdy była wściekła, a brązowy, kiedy traciła pewność siebie. A kiedy była smutna? Albo kiedy planowała zemstę na człowieku, który zabił jej siostrę?

– Brakuje jej pani, prawda? – zapytał łagodniejszym tonem.

– To chyba oczywiste – odpowiedziała przez ściśnięte gardło.

– Straciłem żonę dwa lata temu. Umarła na raka. Wciąż za nią tęsknię.

– Rak to straszna choroba – przyznała cicho Jillian. Oplotła ręce wokół talii i odwróciła wzrok. Rzeczywiście cierpiała. Griffin dostrzegał to w każdej linii i łuku jej ciała.

– Znienawidziłem tę chorobę – podjął. – Potem znienawidziłem lekarzy, którzy nie potrafili nic zrobić. I chemioterapię, która wysysała z niej wszystkie siły. Znienawidziłem szpitale, w których unosił się odór antyseptycznej śmierci. I Boga, który dał mi ją pokochać, a potem mi ją odebrał.

W końcu Jillian spojrzała na niego.

– Gdyby miał pan strzelbę, próbowałby pan zabić chorobę – powiedziała. – O to panu chodzi?

Fitz miał rację. Jillian nie była głupia.

– Mniej więcej – odparł bez zażenowania.

Pokręciła głową.

– Przykro mi, że stracił pan żonę. Przykro mi, że ludzie tracą osoby, na których im zależy. Ale niech mnie pan nie próbuje podpuszczać, sierżancie. Niech pan sobie nie wyobraża, że skoro pan też kogoś stracił, może pan czytać w moich myślach.

– Pani żal jest wyjątkowy?

– Każde cierpienie jest wyjątkowe.

Teraz z kolei Griffin odwrócił wzrok. Miała rację i zawstydziło go to.

– Czy jest pani pewna, że właśnie Eddie Como zaatakował panią i pani siostrę?

– Tak.

– Nigdy nie miała pani cienia wątpliwości?

– Nigdy.

– Dlaczego? – Spojrzał jej głęboko w oczy. – Wszyscy miewamy wątpliwości.

– Ze względu na głos – odparła.

– Ze względu na głos?

– Mężczyzna, który mnie zaatakował, mówił. Więc chociaż nie widziałam jego twarzy, słyszałam jego głos. I ten głos był zgodny z głosem Eddiego Como.

– Zgodny? – Griffin uniósł brew. Od razu wychwycił ten niuans. – Policja zrobiła porównanie głosu?

Jillian spojrzała na niego chmurnie.

– Oczywiście.

– Tylko z panią?

– Nie. Z Carol też – odparła z irytacją.

– I co poszło nie tak, panno Hayes?

– Przecież mówię panu, że głosy były zgodne. Nic nie poszło nie tak.

– Bzdura. Zgodność nie oznacza jednoznacznej identyfikacji. Nie udało się wam go rozpoznać?

– Udało nam się wyodrębnić dwóch mężczyzn, a jednym z nich był Como.

– Innymi słowy, nie udało wam się dokonać jednoznacznej identyfikacji. – Griffin zaczął się bujać na obcasach. Ciekawe.

Jillian pokręciła zdecydowanie głową.

– Jednoznaczna identyfikacja to termin prawniczy – powiedziała. – To część procedury dochodzeniowej. Dla mnie i dla Carol to zupełnie co innego. Stałyśmy w ciemnym pokoju, usłyszałyśmy sześć męskich głosów i udało nam się wyłowić głos Eddiego. Proszę spojrzeć na to z drugiej strony. Byłyśmy pewne, że czterech spośród tych facetów nie było Gwałcicielem z Miasteczka Uniwersyteckiego. A Eddie do nich nie należał.

– Innymi słowy, pat – stwierdził Griffin. – Prokurator nie mógłby wykorzystać identyfikacji głosowej podczas procesu, bo tak naprawdę nie rozpoznałyście Eddiego, ale obrona także nie mogłaby o tym wspomnieć, ponieważ, jak pani zauważyła, mimo wszystko nie wyeliminowałyście Eddiego. W ten sposób wracamy do DNA.

Popatrzyła na niego z zaciekawieniem, w jej twarzy było już mniej wrogości.

– Mówi pan o tym w taki sposób, jakby to było coś złego. Z tego, co wiem, DNA to bardzo dobry dowód.

– Tak, generalnie rzecz biorąc.

– Generalnie rzecz biorąc?

– Czy spotkała pani kiedykolwiek dziewczynę Eddiego? – Griffin zmienił temat. – Rozmawiała pani z Tawnyą Clemente?

Jillian zastanawiała się o ułamek sekundy za długo.

– Nie… nie jestem pewna.

– Nie jest pani pewna?

Westchnęła.

– Czy Fitz mówił panu o hipotezie, że Tawnya przełączała do nas telefony Eddiego?

Griffin pokiwał głową.

– Odbierałam też inne telefony – ciągnęła. – Głuche telefony. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że to mogła być Tawnya.