– Spij, bestio, i niech cię diiabli wezmą!
Jeszcze raz szczegółowo przeczytał dokument i zaklął.
– Ubrał mnie bydlak, że proszę siadać.
– Co takiego?
– Ten kapral to weterynarz i dokument jest ważny tylko jeszcze jeden dzień.
– Więcej nam nie potrzeba. Zerwij naszycie na kołnierzu i jedną gwiazdkę, bo żandarm może przyjść w każdej chwili
Baldini scyzorykiem odpruł odznaki feldfebla na kołnierzu Kani, na którym bieliły się już teraz tylko dwie gwiazdki kapralskie.
– Kapral “san.-wet.”… hm…
– Sanitarno-weterynaryjny – przetłumaczył Haber. – Przeszkadza to w czym? Aby do Węgier…
– Bylibyśmy zapomnieli; trzeba pozrywać z kołnierzy odznaki piechoty.
Spruli wąskie pasemka czerwonego sukna i wyrzucili je za okno.
– Jak się nazywasz?
– Bazyli Krćić… – Kania splunął. – W gardle dławi, kiedy się to wymawia, Krćić…
W godzinę później, po wielu próżnych wysiłkach, Kania obudził wreszcie Szökölöna. Madziar dosyć długo nieprzytomnie wodził oczami od jednego do drugiego, aż zniecierpliwiony tym Kania mocno nim potrząsnął.
– Obudźże się, świnio, i gadaj. Szökölön przetarł pięściami oczy.
– Dajcie mi łyknąć.
Pociągnął z manierki i zaraz rozjaśnił mu się horyzont myślowy.
– Zastałem go na peronie z jakąś dziwką. Nie miał jej czym zapłacić i pożyczyłem mu dwie korony, kiedy się dowiedziałem, że jest pijany i jedzie z czterema ludźmi. Widzicie, jaki to mój duch? W sam raz dla nas dokument. Na pięciu. Bardzo się ucieszył, żem mu pomógł uwolnić się od tej małpy, bo chłopisko było okropnie niezdarne. Wziąłem go do sali i pytam, co i jak. Urżnięty był i tak dobrze, więc dużo kłopotu nie miałem. Po dwóch kubkach był abgeblasen na amen i musiałem wypić sam.
– Resztę – zauważył Haber z ironią – musiał wypić! Pewno ci nie smakowało, prawda?
– Ale dokument jest.
– Dalej, gadaj!
– Zrobiło mu się niedobrze i namówiłem go na spacer. Wyciągnąłem go do latryny i posadziłem, a kiedy usnął, wyjąłem mu z kieszeni dokument i fertig. Dawaj mi teraz, Kania, pięć koron, bo wsadziłem mu do kieszeni trzy ostatnie korony, jakie miałem. Będzie miał na piwo.
Kania polecił mu spruć z kołnierza odznaki piechoty i schować do kieszeni medal. Sobie zostawił tylko duży srebrny i mały srebrny, resztę zaś włożył do plecaka wraz z odebranymi od pozostałych. Siedzieli teraz i drzemali. Na jakiejś stacji weszli do przedziału dwaj chłopi i nieśmiało zajęli miejsca obok żołnierzy. Haber wdał się z nimi w rozmowę i opowiadał im duby smalone o zwycięstwie państw centralnych przed dwoma dniami w jakiejś fantastycznej bitwie, w której sam brał udział. Chłopi w milczeniu słuchali jego opowiadania i pykali z fajek nie przerywając mu bredzenia. Kiedy wyraził przypuszczenie, że wojna skończy się prawdopodobnie za tydzień, gdyż armia austriacka maszeruje na Rzym, jeden z chłopów wyjął fajkę z ust i splunął:
– Lügen kannste aba wie unser Bezirkshauptman… (Ale kłamać umiesz, jak nasz naczelnik powiatu…).
Z tego można było wywnioskować, że ów naczelnik musiał być nie lada łgarzem. Drugi z chłopów przyjrzał się Haberowi i wynik swojej obserwacji podał mu do wiadomości krótko.
– Son verrückten Dummkopf hab ich scho lang nit gsehn! (Tak zwariowanej głupiej głowy już dawno nie widziałem!).
Haber nie obraził się i doszedł do wniosku, że chłopi są widać nieźle poinformowani o sytuacji, wobec czego dalsze bujanie uważał za niepotrzebne fatygowanie języka i nasunąwszy czapkę na oczy oparł głowę o ścianę. Na następnej stacji chłopi wysiedli, a przed wyjściem pokiwali nad nim głowami z politowaniem.
Nad ranem do przedziału wszedł żandarm i rozejrzawszy się pociągnął Kanię za rękaw. Przejrzał dokument i pokręcił głową.
– Którędy pan jedzie, kapralu? W jaki sposób znalazł się pan w tym pociągu? Kania powstał z ławki.
– Wsiadłem w ten pociąg dlatego, żeby prędzej być na miejscu. Dokument kończy się jutro i nie chciałem tracić czasu, panie wachmistrzu.
– No dobrze, ale skąd pan właściwie jedzie? Z Kimpolunga do Ostrawy? Którędy? Mnie pan tego nie wytłumaczy, kapralu. Nie rozumiem. Pierwszy raz mi się zdarza podobnie zwariowane okrążanie celu podróży. Przyznaj się pan, żeś się gdzieś spił i wlazłeś pan do pociągu na ślepego, co?
Kania stał przed nim na baczność z głupią twarzą i udawał zawstydzenie.
– Zgadł pan, panie wachmistrzu – przyznał z szacunkiem, który ujął wachmistrza. – Spotkałem kolegę i spiłem się rzeczywiście, ale bardzo pana proszę nie robić z tego sprawy, bo nie chcę sobie psuć opinii w oddziale.
Żandarm zwrócił mu dokument.
– Sprawy z tego mogę nie robić, bo nie chcę panu dla takiego głupstwa łamać kariery, ale na trzeciej stacji musi pan ze mną wysiąść. Podstempluję panu w komendzie dworca dokument, żeby pana w dalszej podróży nie zamknęli. Te srebrne medale pana ratują, bo inaczej napisałbym raport do pańskiego dowódcy, który nie bardzo by pana pochwalił za takie marnowanie czasu na okrężne podróże. Alkohol, kapralu, to nieszczęście i jeżeli ktoś ma słabą głowę, powinien więcej uważać na siebie.
– Bardzo dziękuję panu wachmistrzowi. Żandarm przyjął podziękowanie wspaniałomyślnie.
– Stracił pan co najmniej dwa dni przez to pijaństwo. Uważaj pan na przyszłość i nie pij pan w podróży służbowej. Przyjdę do pana na trzeciej stacji.
Przyłożył rękę do daszka i wyszedł.
– Powieś się ze swoim stemplem – mruknął Kania po jego wyjściu.
– Całe szczęście, że tak się udało.
– Wykroczenie polega tylko na tym, że jedziemy złą drogą, ale poza tym nic nie można zarzucić. Dokument jest prawidłowy.
Następna stacja, wywołana przez konduktorów, miała brzmienie węgierskie. Bezpośrednio przed odejściem z niej pociągu Kania wysiadł wraz z całą paczką na drugą stronę peronu.
– Całuj mnie, panie wachmistrzu, na trzeciej stacji w nos.