– Za jakim majorem?
– Mam pismo służbowe do majora Hansa von Kranzberg, że został mianowany podpułkownikiem poza kolejką i odznaczony orderem “Signum Laudis”. Major ten został ranny pod Udine i odwieziony do szpitala w Grazu.
– I nie ma go tu?
– Nie ma go ani tu, ani nigdzie indziej na świecie. Istnieje tylko na tym papierze. Masz, czytaj. Możesz sobie też i order obejrzeć. Ładna rzecz – kosztowało mnie to razem trzysta koron, ale już dwa miesiące podróżuję sobie z nim spokojnie.
Kania odebrał z rąk feldfebla elegancki futerał, w którym znajdowało się jedno z najwyższych odznaczeń bojowych. Pismo, podpisane przez dowódcą frontu, generała Boroevicia di Bojna, głosiło, że Jego Cesarska Mość raczyła udzielić swojej najwyższej pochwały majorowi Hansowi von Kranzberg i nadaje mu stopień podpułkownika za bohaterstwo wykazane w bitwie pod Udine.
– Dokumenty, trzeba przyznać, są mądre.
– Podejrzenia, bracie, nigdzie z tym nie wzbudzisz. Melduję się najpierw w komendzie placu i wykładam na stół order. To ich hipnotyzuje i walą pieczątkę bez czytania dokumentu. Idę sobie do najbliższego szpitala i pytam, czy nie leży tutaj mój major. Powiadają, że nie. “Wobec tego, szanowni panowie, napiszcie mi zaświadczenie, że byłem go tutaj szukać, ale go nie ma” - powiadam. “A na co to panu potrzebne?” – pyta feldfebel. “Na to – powiadam – żebym miał wobec swojej władzy dowód, iż według rozkazu szukałem jak należy, i nie można mi było zarzucić lenistwa albo niedbalstwa.” Wtedy dają mi na rękę papier, że taki a taki szuka swego majora, i w ten sposób mam dokument autentyczny. Teraz może mnie nawet złapać żandarm. Pokazuję mu pismo ze szpitala i okazuje się, że mówię prawdę. Pozostaje im tylko przeprosić mnie i puścić. Pisać zapytania na front byłoby za długo, a ja znowu nie jestem taki głupi, żeby im to poradzić, i gadam, że zgubiłem dokument, obrażam się i odmawiam odpowiedzi. Pozostaje tylko informacja z kilku szpitali jednocześnie i sprawa załatwiona. Miałem już takie przeprawy i wyszedłem z nich jak święty. Nie ma majora w jednym mieście, jadę dalej i szukam. A szukam nieraz tak gorliwie, że nie zdziwiłbym się, gdybym go gdzieś znalazł. To jest autosugestia taka, uważasz, weszło mi to w krew. Grunt mieć wiarę w to, co się mówi i robi, bo wtedy nabiera się takiej pewności siebie, że człowiek gotów gryźć, kiedy mu nie wierzą.
– Myślisz, że ten Bośniak nam się na co przyda? – zapytał po dłuższej przerwie Kania.
– Ma okropnie głupią gębę, bracie, i jeżeli mu tak zaaplikować manierkę rumu, będzie gotów. Człowiek z taką twarzą musi mieć dokumenty jak mur.
– No cóż, chodźmy – zgodził się Kania.
– Kolegom powiedz, co i jak, a kiedy zdobędziemy dokument, zdegraduję się w wagonie i jedziemy dalej. Tylko trzeba będzie ściągnąć dla mnie jakiś karabin i ekwipunek.
Powstali z murawy i ruszyli z powrotem na dworzec. Przed wejściem do poczekalni spacerował niespokojnie Haber; kiedy zauważył Kanię, twarz mu się rozjaśniła.
– Martwiliśmy się już. No i jak?
– Taki sam jak i my.
Haber wybałuszył gały na feldfebla, który przyjaźnie wyciągnął doń rękę.
– Servus, Kamerad! Viribus unitis [7] .
– Herr Feldwebel… – Haber nie od razu się zorientował. – Też? – zapytał po chwili i znacząco poruszył dwoma palcami, jakby naśladował bieg.
– Też kolego; przyłączam się do was.
Szökölön grał w karty z jakimś chuderlawym taborytą obok pagórka plecaków, na których spali Baldini i Hładun. Kiedy podeszli do grających, Szökölön pytająco podniósł oczy na Kanię i powstał.
– Was für eine Kartenspielen, Infanterist, Kreutzhimmeldonnerwetter? (Co to za kartograjstwo, strzelcze, do stu tysięcy par diabłów?!).
Taboryta, słysząc tak energicznie zakończone pytanie, zerwał się z ziemi i spojrzawszy na kołnierz Kani zasalutował.
– Abtreten! – krótko odprawił go Kania i taboryta szybko odszedł.
Wtedy usiedli.
– Przedstawiam wam nowego towarzysza, koledzy – oznajmił Kania i salonowym gestem wyciągnął ramię.
Przez chwilę siedzieli w kucki na podłodze i patrzyli gościowi w oczy jak kilka psów przy jednej kości.
– Ma dokumenty?
– Widzicie, przyjaciele, sprawa jest taka.
Kania wyjaśnił pokrótce sytuację, a kiedy skończył, Szökölön zaklął. Nowy kandydat do szajki przyjął spokojnie ten wybuch niezadowolenia.
– Jeżeli wam to nie dogadza, mogę odejść. Dam sobie radę sam. Chcę wam tylko powiedzieć, że nikt ode mnie lepszych dokumentów nie wykombinuje w całej Austrii. Mam kolegę w Brnie…
– Brno, Brno… Gwiżdżę na twoje Brno, knedliczku! – syknął Haber. – Jutro przy kontroli dokumentów takie nam Brno pokażą, że zzieleniejemy! Pluję na Brno! Dziś musimy jeszcze mieć dokument, żeby wyjechać.
– Ciekaw jestem, skąd go wykombinujecie. Z nieba nie spadnie. Nieraz byłem w takiej sytuacji i wiem. Tu trzeba działać. Szökölön spojrzał na rzekomego feldfebla zezem.
– Trzeba działać, trzeba działać. Adwokat się znalazł, sacra!… Działacz!
– Bez wymyślania, przyjacielu, dobrze? Przyszedłem do was, żeby pomóc, a nie po to, żeby mi kto uwagi robił. Mędrzec!
– Nie kłóćcie się – krótko przerwał Kania. – Nie czas teraz na spory.
Przez chwilę panowała w koczowisku ponura cisza. Przerwał ją zdecydowanie przybysz.
– Zaraz zobaczycie, że nie jestem kiep i nie wyciągam kasztanów z ognia cudzymi rękami. Idziesz ze mną obrobić Bośniaka? – zapytał Kanię.
– Idę.
– No to dawaj rum i konserwę.
Szökölön wydostał z plecaka manierkę i konserwę.
– Rumu ubywa, a markierantów przybywa.
Kania miał coś na to odpowiedzieć, ale wolał nie wszczynać sprzeczki, aby nie tracić czasu. Zajiczek ruszył za Kanią z manierką w kieszeni.
Przy jednym ze stołów siedział ogromny Bośniak z trzema gwiazdkami na kołnierzu i fezem na głowie. Zajęty był opluwaniem podłogi dokoła siebie, co wskazywało na wyjątkowy smak tytoniu, jaki skwierczał w fajce. Przed nim na stole piętrzył się stos skorupek od jajek, pośrodku którego stał pusty kubek.
Obaj samozwańczy feldfeble zbliżyli się do stołu, odsunęli taborety i usiedli. Bośniak dotknął niedbale ręką fezu i nie zwracając na nich uwagi palił dalej fajkę i spluwał. Zajiczek sięgnął po stojący na stole kubek i uprzejmie zapytał, czy może go użyć, a kiedy Bośniak skinął głową, napełnił go rumem i powietrze dokoła stołu nabrało zaraz specyficznego aromatu. Bośniak poruszył się, kiedy drażniący zapach wpadł mu w nozdrza. Pierwszy wypił Zajiczek, potem podsunął napełniony kubek Kani, a następnie przystąpił do wydobywania nożem mięsa z puszki.
– Mam chleb – ożywił się Bośniak. – Konserwa z chlebem to dobra rzecz – oznajmił takim tonem, jakby dokonał bardzo ważnego odkrycia naukowego.
– No to może pan pozwoli chleba, a my pana przyjmiemy do konserwy – zaproponował Zajiczek.
– Dziękuję, nie chce mi się jeść, mam jajka. Ale wypiłbym z przyjemnością.
– Dobra! Dawaj pan swój chleb. Bośniak ciężko powstał od stołu.
– Prosiłbym cię, Zajiczku, żebyś mi nalewał tylko odrobinę, bo urżnę się jak poprzednio, a łeb mnie jeszcze boli po tamtym.
– Poprzednio nie byłeś tak znowu urżnięty – kpiąco odpowiedział Zajiczek.
– Jeżeli chodzi o tę bośniacką haubicę, to mam wrażenie, że wchłonie nasz rum bez większych trudności. Straszliwy spust musi mieć to mahometańskie bydlę. Popatrz, co skorupek. Niezgorzej nafaszerował się tymi jajami na twardo.
Bośniak wrócił z bochenkiem chleba, położył go na stole i usiadł.
Zajiczek nalał kubek rumu i uprzejmie poprosił go o wypicie.
– Dokąd prowadzi pana Mahomet, jeśli wolno wiedzieć, panie cugsfirerze.
– Do Pesztu – odpowiedział Bośniak i otarł dłonią usta i wąsy.
– Widzę, że pan tu już drugi dzień mieszka na dworcu. Jedzie pan służbowo czy prywatnie? – zapytał Zajiczek i wypił.
– Wyjechałem służbowo, ale wrócę, zdaje mi się, bardzo prywatnie – westchnął Bośniak i splunął.
Widać było po wyrazie jego twarzy, że trapi go jakieś zmartwienie.
– No! Dlaczego pan to tak smutno mówi? – zainteresował się Zajiczek.
– Nalej mi pan kropelkę, to panu opowiem. Bośniak wpuścił z bulgotaniem w czeluści swego ogromnego cielska trzeci kubek rumu.
– Bo też smutny mi się wypadek zdarzył, moi panowie – zaczął opowiadać i obaj nastawili uszu – bardzo smutny! A najgorsze jest to, że cierpię za cudze grzechy. Wyjechaliśmy we czterech z fenriehem fasować trzy wagony materiałów sukiennych dla obozu jeńców w Zagrzebiu i wyobraźcie sobie, panowie, że materiały wyfasowaliśmy w całkowitym porządku.
Bośniak przerwał, jakby chciał im dać czas na wyobrażenie sobie tego zadziwiającego wypadku.
– Od tej chwili zaczyna się dziwna i można powiedzieć wprost niesamowita historia. Fenrich, komendant transportu, dobrze się w Peszcie bawił i przed odjazdem pociągu zebrał nas na stacji.
– Wsiadajcie – powiada – do wagonów z materiałami, a ja będę na przodzie, w oficerskim, bo ten pociąg jest mieszany, towarowo-osobowy, i jedzie do Serbii. Na następnej stacji zgłoście się do mnie, cugsfirerze, to wam dam dokument, żebyście mogli pobrać żarcie dla siebie i ludzi w Verkösigungsstelle.
Bośniak przerwał znowu i wypił kubek rumu. Twarz mu powoli czerwieniała, jednak, jak z niepokojem zauważył Kania, nic poza tym nie wróżyło, że w krótkim czasie będzie już dojrzały do małego spaceru za stację.
– Może pan fenrich – powiadam ja – będzie łaskaw wskazać, w którym wagonie mam go szukać. Widziałem, moi panowie, że mu się język plącze, i chciałem się upewnić.
– Dobrze – powiada.
– Poszedłem za nim na przód pociągu, gdzie były dwa wagony osobowe, a w nich kupa panów oficerów. Wlazł mój fenrich do wagonu, gdzie siedziały jakieś dwie damy, widać oficerskie, bo im się bardzo szarmancko kłaniał. – Tu – powiada – jestem, cugsfirerze, do samego Zagrzebia. – Wróciłem do swoich wagonów z materiałami i w jednym z nich położyłem się spać. Bośniak ze złością targnął wąsy.
– I wyobraźcie sobie, moi panowie, jaki dziwny wypadek się zdarzył. Kładę się spać w Peszcie, mam jechać do Serbii, a budzę się w Grazu. Rano wychylam się z wagonu, patrzę i wszędzie czytam “Graz”. Ubieram się i idę do fenricha. Co się okazuje, moi panowie?