Изменить стиль страницы

– Befehl był, żeby suszyć, to suszę.

Podobnie zachowywał się i w innych wypadkach. Skąd się wziął w kompanii, nikt nie mógł powiedzieć. Żył swoim zamkniętym życiem, nie przyjaźnił się z nikim dla każdego miał zawsze ten sam nikły, idiotyczny uśmiech zahukanego głuptaka i nikt z nim nic wspólnego nie miał. Spał w najdalszym kącie sali i w kącie tym spędzał przeważną część dnia. Czasami brakowało go przy capstrzyku lub przy rozkazie, ale żaden podoficer służbowy tym się nie przejmował, gdyż nikt nie podejrzewał go nawet przez chwilę o możliwość popełnienia dezercji.

– Gdzieście byli, Hładun? – pytał kapral, kiedy “Kompanieidiot” wracał późno do koszar.

– Tam.

– Gdzie tam?

Hładun smarkał i wpatrywał się w kaprala.

– Na trawie – odpowiadał po chwili namysłu.

Kiedy się zetknął z jakimś obcym podoficerem lub oficerem, na wszystko odpowiadał: Ich weiss nicht (Nie wiem). Stał teraz przy zamkniętych drzwiach i smarkał, wodząc oczyma od jednego do drugiego.

– Za co znów tego zamknął? – spytał zdziwiony Kania. – Za co cię wsadzili, He?

Hładun uśmiechnął się po swojemu, popatrzył na sufit, jakby tam miał wypisaną odpowiedź, i ciągle jednakowo uśmiechnięty usiadł na brzegu pryczy.

– No, za co tu jesteś, wiesz?

Hładun popatrzył teraz na Szökölöna i mrugnął oczami jakoś tak filuternie, że wszyscy przestali jeść.

– Widać do reszty zgłupiał – orzekł Szökölön. – Co ty za grymasy stroisz? Podobam ci się?

– Chcesz jeść? – zapytał Kania i pociągnął go za rękaw. – Masz łyżkę, wbijaj, nieszczęsny idioto. Hładun przecząco pokręcił głową.

– Nie, to nie. Bez łaski.

Zaczęli dalej jeść, nie zwracając już uwagi na siedzącego na brzegu pryczy Rusina. Nagle przerwał im rozmowę głośny i szczery śmiech. Zdumieni, popatrzyli na Hładuna, który położył się na pryczy i śmiejąc się żywiołowo wymachiwał nogami w powietrzu. Kania powstał i stanął przed nim.

– Czego tak ryczysz, bałwanie?

“Kompanieidiot” usiadł i przestał się śmiać, cała jednak jego twarz wyrażała każdym rysem zupełne zadowolenie z siebie.

– Tak, przewróciło mu się w głowie – zauważył Szökölön – musiał go ktoś mocno w łeb uderzyć. Przedtem takich napadów nie miał. Trzeba będzie powiedzieć Koperce, żeby go zamknął z papugą, bo nam tu gotów przy ucieczce jakiegoś galimatiasu narobić. Hładun popatrzył na Szökölöna i powstał.

– Nie narobię galimatiasu, panie cugsfirer – przemówił poważnie – i jeżeli chodzi o wianie, to i ja z wami wieję, panowie.

Gdyby w tej chwili przemówił piec stojący w rogu, nie zrobiłoby to na nich większego wrażenia. Aż przysiedli ze zdumienia. Z osłupieniem wpatrzyli się w Hładuna, z którego twarzy znikł wyraz głupoty i ustąpił miejsca zaczajonemu sprytowi.

– Oniemieliście, co? Kania trącił Habera.

– U… uszczypnij mnie.

Haber z wytrzeszczonymi na Hładuna oczami machinalnie uszczypnął go w ramię.

– Boli… znaczy, że nie śpię… więc to ty jesteś, Hładun? “Kompanieidiot”?

– Tak, to ja.

Kania potarł ręką czoło.

– Nic nie rozumiem.

– A ja rozumiem wasze zdziwienie, panowie – przemówił Hładun – nie będę wam szczegółowo opowiadał, dlaczego udawałem idiotę, bo to jest moja sprawa. Grozi mi stryk.

– Stryk?

Hładun skinął głową.

– Znalazł u mnie kapitan paczkę korespondencji i jeżeli to odeśle do żandarmerii, nie zobaczę za trzy dni wschodu słońca.

– Ale jakżeż, ty? Zawsze pętałeś się po kompanii z taką głupią gębą… Hładun uśmiechnął się.

– Ta właśnie głupia gęba była moją legitymacją. Miałem spokój.

– Ale coś ty właściwie takiego…?

– Byłem łącznikiem między Rusią Przykarpacką a frontem. Jestem członkiem pewnej organizacji ukraińskiej i dostarczałem do Użhorodu różne takie… nie będę zresztą mówił wam o tym, bo was to nie obchodzi. Muszę wiać i mam do tego więcej powodów niż wy. Więc?

– Nie ma co – rzekł Szökölön – wiejesz z nami.

– W jaki sposób dostałeś się do kompanii? – zapytał Kania.

– Stara historia. Zacząłem w szkole oficerskiej udawać wariata i potem się tak kierowałem, żeby się stamtąd wydostać…

– Masz cenzus?

– Cenzus? Mam dyplom architekta.

Kania porozumiewawczo popatrzył na Baldiniego.

– Nie spodziewałem się żadnej rewizji, przetrzymałem u siebie tę przeklętą paczkę i wpakowałem się na całego. Diabli nadali tego kapitana.

– U wszystkich rewidował? – zapytał Kania.

– Nie. Tylko u mnie. Kuferek sterczał jakoś tak nierówno pod łóżkiem i wpadł mu w oko. Akurat musiał natrafić na mnie.

– Pociesz się, że gdyby natrafił na inne kuferki, nasz kryminał stałby się za ciasny.

– Ja o tym też wiedziałem – Hładun uśmiechnął się – nieraz to mnie ręka świerzbiła, żeby dać komu w pysk za głupie, nieostrożne gadanie. O mnie w kompanii wiedziało tylko dwóch: cugsfirer Koperka i…

– Koperka?

– Tylko mu o tym nie mówcie. Za dużo tu ludzi wchodzi w grę!

– Jak widzę, niezły z niego dyplomata; udaje przede mną piwowara. No, mnie mógł wszystko mówić, na pewno byłbym dyskretny.

– W naszej robocie nie można nic mówić, nawet bratu, a jeżeli chodzi o Koperka, to przyznam się wam, że jest właściwie moim wrogiem politycznym, ale nieraz mi pomógł, kiedy chodziło o coś naprawdę ważnego, a nakrył mnie przypadkiem.

– I tak cały czas chodziłeś przy nim i udawałeś idiotę?

– Rozmawialiśmy sobie nieraz na boku. Naprawdę to ty nie wiesz, co to za historie się działy. Mieliśmy raz wsypę i od tego czasu jeden przed drugim się nie wydaje. W kompanii jest dwóch Polaków i nikt o tym nie wiedział, prócz mnie.

Kania splunął.

– Dwóch Polaków? – zapytał Haber.

– Gadają po niemiecku i podają się za Czechów, ale ja ich raz nakryłem.

– Którzy to są?

– Nie powiem, to ich sprawa. Jeżeli się przed tobą nie wygadali, to ja tym bardziej nie mam prawa. W kracie okiennej ukazała się wesoła twarz Ivanovicia.

– Ho, ho… niezła ferajna. Cały globus. A ten bałwan co tu robi z wami?

– Jak ci dam bałwana, to ci łeb z karku zleci. Ivanović zachwiał się i zeskoczył z okna. Po dobrej chwili wsadził znów twarz między kraty i bystro wpatrzył się w Hładuna.

– To ty? Hładun. “Kompanieidiot”?

– Ja.

– Ziółko z ciebie! Dwa lata ze mną razem był i nie wydał się.

– A nie. Miałem pewno robić tak jak ty… Jest jedna dentystka w mieście, która… Ivanović spoważniał.

– Już dobrze… nie gadaj…

– Tu cię boli, bratku. Nawet się nie spodziewałeś, że ją znam, a to wszystko przez waszą głupią nieostrożność. O mnie z pewnością niewiele można by powiedzieć.

Ivanović pokiwał głową.

– Że ci też cierpliwości starczyło.

– Musiało starczyć.

Kania wlazł na okno i trzymając się kraty informował Ivanovicia o swoim postanowieniu.

– Lücknerowi powiedz, żeby blankiety dokumentów podróży dał ci czyste. Jutro zapłacę. Zrobił na mnie majątek i może mi raz skredytować. W bufecie na stacji powiedz, że napiszę list.

– Będzie ryczała,

– Więc pójdziesz do niej jutro. Ile mamy gotówki?

– Będzie ze trzy tysiące.

– Mnie dasz połowę. W mieście nikt nie śmie wiedzieć, ze zwiałem. Gadajcie wszędzie, że zachorowałem albo coś takiego.

– Damy sobie radę… Ech! Żebym ja tu nie musiał sterczeć w tym przeklętym garnizonie, wiałbym z wami, ażby się tylko kurzyło za mną…

– A dentystka? – wtrącił Hładun z podstępnym uśmiechem.

– Ach ty! Wiesz?

Hładun z zadowoleniem skinął głową.

– Niezły z ciebie kwiatuszek, ale i ona nic mi nie mówiła.

– Może się ministerstwo pochwalić swoim pomysłem zgromadzenia takiej bandy w jednej kompanii – zauważył Kania. – Rzeczywiście, byli izolowani. Udało im się to.

– Ta kompania więcej szkody wyrządziła przez ostatni rok niż korpus nieprzyjacielski na froncie – rzekł Ivanović i obejrzał się za siebie. – Masz tu delegatów wszystkich sztabów, ale przysięgę składaliśmy wszyscy. Wiejesz, to ci mogę powiedzieć.

– Swoją drogą jesteście świnie. Żyliście niby ze mną dobrze, a nic nie wiedziałem.

– Ty nam dużo powiedziałeś o sobie? Każdy ma swoje tajemnice.

– Nie gadajmy.

– Aha… właśnie, nie gadajmy.

– Przyszykuj mi cztery karabiny i ekwipunek na cztery manszafty…

– Dobra… A ty?

– Dla mnie przygotujesz mundur feldfebla… Szakölön gwizdnął.

– Szybko awansuje, bestia. Z frajtra od razu na feldfebla.

– Dla Włocha musi być nowe umundurowanie…

– Wstępujesz na ochotnika, makaroniarzu? Będziesz, bracie, u siebie dyndał po wojnie.

– Tobie się to prędzej należy.

– Na dobrą sprawę, po tym, co usłyszałem, powinno się was powiesić związanych razem jak serdelki – pogodził ich Szökölön.

Kania przez dłuższy czas szczegółowo informował Ivanovicia, który wszystko notował na skrawku gazety i odszedł. Później przyszedł Koperka i przysiadł się na pryczy. W wyniku godzinnej konferencji ustalono następujące szczegóły ucieczki.

Wartownik, który będzie pełnił służbę przy areszcie, zostanie rozbrojony i związany. Wartownikiem miał być Mladecek, który przy badaniu potrafi ołgać najbystrzejszego audytora i żandarma. Kraty w oknie wyłamią sami uciekinierzy przy pomocy piłki dostarczonej z zewnątrz. Po wydostaniu się z aresztu udadzą się do pewnego lokalu, przemundurują się tam i wyjadą.

– Slavik będzie musiał iść do Lücknera i spoić go tak, żeby do rana nikt się z nim nie mógł rozmówić. Mogą zażądać wysłania telefonogramów i lepiej będzie, gdy on do tego nie będzie zdolny. Ty, Koperka, wszystko sobie jeszcze raz omów z Mladeckiem, żeby czego nie zapomnieć i nie prześlepić.

– Mnie, bracie, nie wezmą na żadne podstępy, będę czysty jak brylant, nie takie rzeczy się robiło.

Hładun znacząco chrząknął i Koperka spojrzał na niego badawczo.

– Wiem – rzekł ironicznie Kania – piwowary z Pilzna są sprytni ludzie.

Koperka bystro spojrzał mu w oczy.

– Nie tak to łatwo zrobić piwo, niech ci się nie zdaje. Jako kelner umiałeś tylko podawać, ale zrobić nie mógłbyś… Kania mrugnął.