INSPEKCJA
Z początkiem sierpnia kapitan Ziwancić otrzymał kilka dni urlopu i wyjechał do Pesztu. Obowiązki dowódcy kompanii pełnił dinstfirender pod nadzorem lejtnanta z kadry taborów, stacjonującej w garnizonie.
Oficer ten, powołany do służby z rezerwy, obowiązki swoje spełniał w ten sposób, że przyjechawszy rano na koniu szedł najpierw do stajni i pytał o konie kompanijne. Skontrolował stajnie i szedł do kancelarii, gdzie podpisywał raporty, pytał dinstfirendera, czy wszystko w porządku, i utrzymawszy twierdzącą odpowiedź wracał do miasta.
Był to jeden z tych przeciętnych zjadaczy kartofli, którzy, powołani do służby w ostatnim roku wojny, robili wszystko, co mogli, aby swoim przełożonym obrzydzić życie absolutnym niezrozumieniem obowiązków, jakie na nich nałożono, i obejmowali służbę mając w walizce kolekcję fajek, ranne pantofle i szlafrok. W mundurze czuli się jak aresztanci w swoich pasiakach. Brali gaże i wyczekiwali końca wojny z nie dającą się wypowiedzieć tęsknotą, a siedząc w kraju korespondencyjnie prowadzili swoje przedsiębiorstwa i robili interesy jak przedtem. Każda czynność służbowa wydawała się im niepotrzebnym utrudnianiem i tak już ciężkiego żywota.
Czwartego dnia po odjeździe kapitana w kancelarii zadźwięczał dzwonek telefonu.
– Kompanieschreiber, Infanterist Haber, meldet sich gehorsamst (Pisarz kompanijny, strzelec Haber, melduje się najposłuszniej.).
Dzwonił jego przyjaciel, Żyd galicyjski, z komendy garnizonu.
– Za kilka minut będzie u was na inspekcji generał-major von Grabenau du Custozza. Wyrywaj, żeby po tobie śladu nie było! Zamknij się w wychodku albo… macie strych w kompanii? Schowaj się tam i zamknij drzwi na haczyk.
– Dlaczego? Połknie mnie? Co ja mu złego zrobiłem?
– Od kiedy jesteś taki odważny? Jak ja ci mówię, żebyś wyrywał, to nie pytaj. Takiego bydlaka jeszcze w naszym garnizonie nie było. Kiedy się komendant dowiedział, że przyjechał, zachorował i położył się do łóżka. Wszyscy dowódcy pochorowali się albo pochowali. Co się tu wyrabiało, ludzkie pojęcie przechodzi!… Izydor, wyrywaj, serwus!
Haber położył słuchawkę, powstał od stołu i chwycił czapkę. Najpierw pobiegł w kierunku stacji odżywczej, aby zawołać dinstfirendera, ale w połowie rozmyślił się i wpadł do kompanii.
– Kania, za kilka minut będzie na inspekcji generał-major von… von… Cholera… zapomniałem, jak się nazywa… Jakaś świnia pierwszej klasy.
– Dinstfirender jest?
– Żłopie wino w Verköstigungstelle.
– Niech cię Bóg broni, żebyś go miał zawołać. Sam wyrywaj gdzie bądź. Ucieszy się generał, kiedy w kancelarii nikogo nie zastanie.
– Żebym ja tylko potem nie miał jakiegoś klajstru…
– Nie bój się, mogłeś akurat wtedy być w mieście służbowo, nie? Wyrywaj.
Haber usłuchał tej rady, przelazł przez druty otaczające zabudowania kompanii i położył się w rowie zwrócony twarzą do koszar.
Kania tłumiąc zdenerwowanie, udał się na korytarz, w którym siedział kapral Schönfeld, jeden z najmniej lubianych podoficerów, i zeszywał sobie trzewik.
– Oddałby pan but do naprawy do warsztatów – doradził uprzejmie – prędzej to panu zrobią i lepiej. Kapral oderwał oczy od trzewika i nieufnie spojrzał na frajtra.
– Nie mam kogo posłać.
– Właśnie idę do warsztatów, mogę po drodze odnieść. Schönfeld nie wiedział, czemu ma przypisać wyjątkową uprzejmość frajtra, lecz po krótkim wahaniu zgodził się.
– Tylko niech dobrze nasmolą dratwę.
Kania pozostawił kaprala w jednym trzewiku i wrócił na salę.
– Slavik, zanieś ten trzewik Schönfelda do warsztatów i powiedz, żeby go przetrzymali do wieczora. Słuchaj, co ci mówię: zaraz będzie inspekcja.
– Kto?
– Jakaś małpa generalska. Starajcie się, żeby był zadowolony z inspekcji, rozumiesz? Idę teraz do papugi.
Wyszedł z budynku koszarowego i szybko zmierzał w kierunku kwatery oberlejtnanta von Nogaya. Z rowu doszedł go gwizd. Przystanął.
– Jedzie auto – zameldował wychylając głowę z rowu Haber.
– Dobra.
Baldini prędko zdjął klatkę z haka i wręczył ją Kani.
– A ty, bracie, staraj mu się wleźć pod nos, kiedy ci dam znak, capisco?
– Zrobi się – odpowiedział Włoch i oczy mu błysnęły – zapłacę ja mu za to bicie.
Kania postawił klatkę pod oknem kancelarii, gdzie ją czasem zostawiał Baldini, żeby papuga zażyła świeżego powietrza, wszedł do sali i położył się na pryczy.
– Zaraz będzie.
W minutę później wpadł przez otwarte okna przeciągły okrzyk:
– Geeewehr heeerauuusss! (Warta pod broń!).
Kania ostrożnie wyjrzał i zobaczył przed wartownią samochód, z którego wysiadł wysoki, tęgi generał, opierający się na lasce. Za nim wysiedli dwaj kapitanowie: Rittner z komendy garnizonu i adiutant generała. Przed zgromadzoną w popłochu wartą stał cugsfirer Szökölön.
– Dlaczego nie wyrównane szeregi? – zapytał sapiąc generał, widocznie cierpiący na astmę.
– Melduję posłusznie, panie generale…
– Was? Maulhalten! – ryknął generał z purpurową twarzą. – Kto was zrobił cugsfirerem, idioto? Jak się nazywacie?
– Cugsfirer Lajos Szökölön.
Generał podniósł laskę, jakby chciał nią uderzyć dygocącego cugsfirera.
– Aha! Madziar. No, tak. – Generał złośliwie się uśmiechnął, wiercąc laską dziurę w piasku. – Oto mamy, moi panowie, przykład potwierdzający moją opinię, którą stale wypowiadam w ministerstwie. To są skutki dwoistości regulaminów i wyszkolenia. Stoi taki kretyn, taki małpi syn i rozmawia ze mną przed nie wyrównanymi szeregami. Dziwię się jeszcze, że nie trzyma fajki w tej swojej głupiej madziarskiej gębie. – Generał, mówiąc to, patrzył jednocześnie na szeregi. – Dlaczego są nie ogoleni, cugsfirerze? Wyglądają jak szympansy. I takie straszliwe pyski pełnią służbę wartowniczą! Żołnierz powinien iść na wartę jak do ślubu, kanalie jedne!
Żołnierze patrzyli na generała i myśleli prawie wszyscy jedno i to samo: Pocałuj mnie, dziadu…
– Żałuję mocno, że nie ma tutaj któregoś z moich przeciwników z ministerstwa – prawił dalej generał.
Trzeba wiedzieć, że w Kriegsministerium nazywano go “der tolle Grabenau” (szalony Grabenau) i ze zdaniem jego nie liczył się nikt. Skompromitowany na froncie serbskim jako dowódca brygady piechoty, mianowany został inspektorem oddziałów tyłowych i odtąd szalał objeżdżając nieustannie całą monarchię. Podróże te, poza wysokimi dietami dla wojażera, nie przynosiły nikomu żadnej korzyści; za to podwładni i przełożeni generała w ministerstwie mieli spokój i nie potrzebowali wysłuchiwać jego najrozmaitszych poglądów i narażać się na denerwujące dyskusje.
Podczas dowodzenia brygadą został lekko ranny w nogę i odtąd podpierał się laską, co miało mu wyrabiać reputację frontowego generała u tych dowódców, którzy go nie znali.
– Niech pan zapiszę nazwisko tego durnia – zwrócił się do adiutanta. – Zarządzi pan zmianę całej warty w koszarach i osadzenie tego kretyna w areszcie, dopóki nie zarządzę jego degradacji do szeregowca. – Zmrużył swoje wole oczy i pokiwał głową.
– Do szeregowca, tak jest! – powtórzył z naciskiem. – Dziękujcie Opatrzności, że was od razu pod sąd nie oddaję! Was powinno się trzymać pod słupkiem przez tydzień i tylko wodą polewać, żebyście nie mogli nawet zemdleć, wy csikosie! Jesteście csikosem z cywila, co? Albo koniokradem? A jeżeli nie jesteście ani jednym, ani drugim, jesteście pewno muzykantem, He? Czym jesteście z zawodu?
– Mam sklep masarski… jestem rzeźnikiem.
– Rzeźnikiem? Taki dureń może być rzeźnikiem tylko na Węgrzech. Rzeźnik, hm… fach ma całkiem rozumny. Chodźmy do kompanii.
Opierając się na lasce i utykając, skierował się do budynku koszarowego, a za nim obaj oficerowie. Kapral Schönfeld, w oczekiwaniu na oddany do naprawy trzewik, postawił nogę na taborecie i odwrócony tyłem do drzwi wejściowych obcinał scyzorykiem paznokcie. Kiedy usłyszał kroki, nie odwrócił głowy, pewny, że to szeregowcy z kompanii, i dalej uważnie robił pedicure. Generał spojrzał na wypięty zadek kaprala i nie namyślając się wiele zamaszyście przejechał się po nim laską. Schönfeld błyskawicznie się odwrócił, spojrzał i scyzoryk wypadł mu z ręki.
– Aha… – słodko przemówił generał, patrząc na ładownicę – szanowny pan ma służbę. Bardzo mi miło poznać, bardzo miło. Schönfeld oniemiał.
– Może się tak zameldujesz, kretynie? – wrzasnął generał. – Czego się wygapiasz? Kreuzhimmel! Co to jest, moi panowie? Czegoś podobnego jeszcze nie widziałem: przychodzi na wizytację generał, a podoficer służbowy na przywitanie prezentuje mu swój kuper! Meldować się!
Kapral zaczął się jąkać i przełykał ślinę, jakby się czymś dławił.
– Pa… pa… pannie gge… nne… ralie… ka… ka…
– Pa-pa ge-ge – przedrzeźniał wściekle generał. – Będzie mi tu gęgał taki bałwan! Dam ja wam ge-ge, że zzieleniejecie, wy zająknięty kretynie! Najgorsi żołnierze to Madziarzy, moi panowie. Popatrzcie na tę głupią jadaczkę! Wy pewnie jesteście csikosem z zawodu, nie? Albo koniokradem? Jak się nazywacie?
– Szö… Szö…
– Szökölön? Brat tego idioty cugsfirera? Kapral przełknął i nabrał powietrza w płuca.
– Szönfeld Hugo.
– Jakiej narodowości?
– Niemiec…
– Nie przyznawajcie się do tego publicznie, bo to reszcie Niemców nie przynosi zaszczytu. Dlaczego nie umiecie się zameldować i dlaczego stoicie krzywo? Wyprostujcie się! Aha… – Generał zauważył brak jednego buta i jadowicie się uśmiechnął. -
Służbę pełni się tutaj w jednym bucie. So was!… (Coś takiego!) Co to jest? Co to za kompania? Prowadźcie mnie do kancelarii!